Śpiewane wędrowanie (na dobry początek wakacji)
O czym można pisać, gdy za oknem słońce praży niemiłosiernie i, spoglądając na termometr, trzeba przecierać oczy ze zdumienia? Trochę, muszę przyznać Drogi Czytelniku, upał dał mi się we znaki. Do tego jeszcze doszły wszelkie zmagania okołosesyjne – dlatego dzisiaj nieco krócej i nieco lżejszym tonem. Powiem mianowicie o Jamie Barton, a dokładniej o jej albumie – All who wander. To jej debiutancki krążek, wydany nakładem niszowej wytwórni Delos w listopadzie 2016 roku.
Parę słów należy się samym artystom. Jamie Barton przeszła triumfalnie przez wszystkie najważniejsze sceny operowe Nowego Świata, wygrywając słynne Metropolitan Opera National Council Awards w 2007 roku, czyli konkurs otwierający wcześniej wrota sławy dla takich śpiewaków jak Michael Fabiano, Sondra Radvanovsky czy Susan Graham. Do jej najważniejszych kreacji warto zaliczyć Adaligisę, Frickę czy Ježibabę (zresztą Rusałkę z jej udziałem można było niedawno oglądać w ramach powtórek z MET z okazji Pride Week). Mezzosopranistce towarzyszył tutaj Brian Zeger, ceniony akompaniator i muzyk kameralny.
Ideą, która przyświecała Barton w wyborze utworów, było poszukiwanie głosu wolności, ucieczki od codzienności w wieczne wędrowanie. Stąd znalazły się Melodie cygańskie Antonina Dworzaka, w których podmiot liryczny czuje się wolny jak dziki ptak oraz Pięć pieśni do słów Friedricha Rückerta Gustava Mahlera, otwierające szerszą perspektywę filozoficzną. Całość uzupełniły wybrane wczesne pieśni ze zbioru Des Knaben Wunderhorn oraz fragmenty opp. 13, 36 i 37 Jeana Sibeliusa, stosunkowo rzadko wykonywane (choć obecnie zyskują coraz większą popularność, co udowadniał BM przy wpisie o recitalu Lise Davidsen).
Trzeba przyznać, że najbardziej przekonująco w wykonaniu Barton zabrzmiał Mahler, zwłaszcza otwierające album Wdycham woń lipy. Rückert-Lieder, jedne z ostatnich pieśni austriacko-żydowskiego kompozytora pełne są zadumy, jak najsłynniejsze Jestem stracony dla świata. Wędrowanie tutaj nie jest „radością młynarza”, jak blisko 80 lat przed Mahlerem śpiewał podmiot w Pięknej młynarce Franciszka Schuberta, tylko przejściem liminalnym, między życiem a śmiercią. Resztki wczesnoromantycznej, ludowej narracji zachowały jedynie piosnki ze zbioru Cudownego rogu chłopca: radosne (Szłam radośnie przez zielony las), ale niepozbawione fatalizmu (Wspomnienie). Mezzosopran Barton o ciepłej barwie i dobrym wyważeniu rejestrowym nadawał tym kompozycjom bardzo intymnego charakteru, może w O północy lekko siłowo sięgała po fis2 w kulminacji. Bo to odcinki piano, wzmocnione lekkim wibrato, są zdecydowanie jej specjalnością.
Swoje oblicze nieco mniej zapatrzone w metafizykę zaprezentowała w cyklu Dworzaka. Melodie cygańskie op. 55 powstały w 1880 roku jako zbiór siedmiu utworów do słów Adolfa Heyduka. Nastrojowi melancholii (Cichy jest las wokół mnie i Pieśni, które matka mi śpiewała) przeciwstawiona jest nieskrępowana żywiołowość w formie zadzierzystego, wirowego tańca (Ach! Jak mój trójkąt pięknie dźwięczy i Struny są nastrojone). Może brakowało nieco przejrzystszej dykcji czeskiej, niektóre słowa traciły na czytelności ze względu na jej mięsisty głos. Tak jak i w Mahlerze, najlepiej brzmiała w średnicy, zresztą tutaj nie miała okazji wznosić się w najwyższy rejestr. Godne pochwały jest też muzyczne porozumienie między Barton a Zegerem, skutkujące spójnością interpretacji.
Najszerszy wachlarz swoich umiejętności rozchyliła w pieśniach Sibeliusa, najgęstszych i najbardziej zróżnicowanych fakturalnie z całego albumu. Powstałe w sercu fin de siècle’u, swoim charakterem mogą przypominać nieco kompozycje Brahmsa, o harmonice wszakże bardziej rozszerzonej i akompaniamencie bogatszym o efekty prawie orkiestrowe (zresztą nie ma się czemu dziwić, skoro z powodzeniem pieśni Fina istnieją także w wersji zinstrumentowanej). Na uwagę zasługują szczególnie Szybciej, szybciej, wietrzyku op. 36 nr 4 o topielicy Ingalil, którą wyklęła społeczność Östanålid przez jej urodę i miłość oraz Czy to był sen? op. 37 nr 4, w której dziewczyna śni o utraconym ukochanym. Długa linia melodyczna Sibeliusa swobodnie płynęła ponad falującymi pasażami fortepianu, czasem ekspresyjnie wzbijając się na granicę możliwości wokalnych, ale z uwagi na dłuższe podejścia, Barton śpiewała góry lżej niż we wspomnianym Mahlerze. W op. 36 miała również możliwość zejść aż na sam dół skali, który okazał się dźwięczny i szlachetnie ciemny.
Wędrowanie, wędrowanie, ale dokąd? Ta płyta nie ma ambicji, by prezentować wyraźnie ukierunkowaną narrację „od-do”, skupia się przede wszystkim na emocjach, jakie towarzyszą wolnemu duchowi pośród dzikiej przyrody. W niektórych pieśniach te odniesienia były bardziej czytelne, w innych mniej, mimo to słychać, że album jest bardzo osobistym wyrazem osobowości Barton, odważnej indywidualistki, skłonnej do eksperymentów. Niebawem ma wystąpić jako Carmen u boku Stephanie Blythe, która będzie… Don Josém w wersji w stylu drag. Nim będzie można zobaczyć taką odbrązowioną inscenizację opery Bizeta, polecam udać się na krótką wędrówkę z albumem All who wander.