top of page

Ararat Express

Chyba jeszcze tak dalekiej wędrówki na naszym blogu nie było. Bo, Drogi Czytelniku, dzisiaj zabieram Cię w podróż aż do stóp góry Ararat, na pogranicze turecko-armeńsko-irańskie. Spokojnie, ani bilet, ani wiza, ani nawet trekkingowe odzienie nie będą potrzebne, wystarczy, że wygodnie rozsiądziesz się w ulubionym fotelu i włożysz do odtwarzacza świetny album Rebekki Hartmann i Margarity Oganesjan Views from Ararat. Na dwóch płytach obie panie zarejestrowały recital skrzypcowo-fortepianowy z utworami trzech dwudziestowiecznych kompozytorów, w Polsce zupełnie pomijanych. To pierwszy wspólny projekt tego duetu, można rzec West meets East, bo Farao Classics to wydawnictwo niemieckie, skrzypaczka także znad Łaby, a pianistka i utwory - właśnie spod ararackiego pogranicza. Oczywiście, jak w przypadku innych takich podobnych połączeń, efektem nie jest zakalcowaty lawasz, ale przebogata baklawa. Ale nie o kuchni, tylko o muzyce! Więc już się mityguję.


Ahmed Adnan Saygun jak słusznie orzekł dziennikarz magazynu The Times, pozostaje kimś w stylu Jeana Sibeliusa dla Finlandii czy Manuela de Falli dla Hiszpanii. Kimś, kto był w stanie zebrać dotychczasowe dziedzictwo muzyczne w postać najzupełniej artystyczną i atrakcyjną. Kimś, kto podłożył podwaliny pod całą szkołę następnych twórców. I wreszcie kimś, kto był po prostu bardzo dobrym kompozytorem. Urodzony w malowniczej Smyrnie w 1907 roku, odebrał gruntowne wykształcenie w sławetnej Scholi Cantorum, m.in. u Vincenta D’Indy’ego i Paula Le Flema, a jako dwudziestodziewięciolatek razem z Bélą Bartókiem zbierał folklor turecki wśród południowej, górskiej ludności kraju. Założył także „Turecką Piątkę”, wzorując się – jakżeby inaczej – na francuskim, nieformalnym ugrupowaniu Les Six. Zdobyte ludowe doświadczenia, łączył z techniką kompozytorską „zachodnią”, którą dogłębnie poznał nad Sekwaną.


W jego dorobku znajdziemy przykłady właściwie wszystkich reprezentatywnych gatunków muzycznych, w tym 5 oper, 5 symfonii, koncerty i sporo muzyki kameralnej, wśród niej tylko 2 utwory na skrzypce i fortepian: Sonatę op. 20 z 1941 r. i Suitę op. 33, 15 lat późniejszą. W obu pojawiają się stylizacji ludowych tańców: horonu (wykorzystującego charakterystyczne rytmy aksakowe) czy wolniejszego zeybeku, także pełnego niesymetrycznych fraz i przesuniętych akcentów. Sonata kieruje się bardziej w stronę impresjonizmu, takiego nawet debussowskiego. Swobodnie operuje skalami pentatonicznymi czy orientalnymi, upstrzonymi zwiększonymi kwartami i sekundami, tworząc mieszankę egzotyczną, ale jakby skądś znaną. W Suicie za to oba instrumenty próbują odtworzyć klimat tradycyjnej muzyki Kraju Półksiężyca: ostinatowe dźwięki pedałowe lutni bağlama, wijącą się linię śpiewu bozlama czy odgłosy wysoko strojonych bębnów, co najwyraźniej słychać w finale. Narracja obu utworów jest jednak mocno neoromantyczna, odzywają się archetypy formy sonatowej i ronda, ale z tematami o proweniencji tureckiej. Efekt uczuciowy przypomina ten z muzyki Bartoka czy Kodaly’a – ekspresja bardzo nasycona, kierująca się w stronę temp szybkich, gwałtownych, potoczystego i nieprzerwanego ruchu, co Hartmann i Oganesjan na swoim albumie doskonale oddały.


Przechodząc przez granicę turecko-armeńską, znajdziemy się zaraz w Erywaniu, rodzinnym mieście Arno Babadschanjana, którego artystyczne losy zawiały nie do Europy, ale do Moskwy. Student Wissariona Szabalina, znał się z Szostakowiczem i Rostropowiczem, którym dedykował swoje utwory. W ustroju dawno minionym, to mniej chlubna karta jego życiorysu, odebrał liczne państwowe wyróżnienia, włącznie z tytułem Kompozytora Armeńskiej SRR. Może dlatego jego niektóre lżejsze piosenki zawędrowały do Polski i zainteresowały choćby Irenę Santor czy Renę Rolską… Cóż, mimo to pozostaje w cieniu bodaj najpopularniejszego Ormianina, czyli Arama Chaczaturiana, z którym może zupełnie spokojnie konkurować, jeśli chodzi o talent.


Na krążku znalazła się Sonata b-moll Babadschanjana, plasująca się stylistycznie blisko estetyki Wajnberga albo Denisowa. Jako że dedykantem jest Wielki Dymitr, to nie mogło zabraknąć wpisanego gdzieniegdzie stempelka DSCH, jak to wielu mu współczesnych czyniło. Warto też nadmienić, że podobnie jak kompozycje Sayguna, nawiązuje do tradycyjnej muzyki improwizowanej, wolnej od rygoru ścisłego tempa i regularnego pulsu. Szczególnie wyraziście słychać to w I części, najbardziej rozbudowanej, w której przeplatają się odcinki czystej, gęstej wirtuozerii z nieskrępowaną kantyleną.


A na deser – Edward Baghdassarian. Także erywańczyk, znalazł się na płycie nieprzypadkowo – udzielał bowiem lekcji kompozycji siedmioletniej wówczas Margaricie Oganesjan w 1985 roku. Właśnie ze swej pracy dydaktycznej, pracy w konserwatorium zdobył największą popularność, wychowawszy m.in. Tigrana Manusriana, dzisiaj wiodącego ormiańskiego kompozytora. Tak jak jego turecki kolega, zbierał i aranżował pieśni ludowe, choć te wpływy w zarejestrowanej Rapsodii nie są tak silnie wyczuwalne. Kompozycja grawituje w stronę najbardziej modernistyczną z całej płyty, polistylistyczną, z narracją pociętą, recytatywną, zmienną, ciągnącą się i lepką jak chałwa…


A co do wykonania, to jest iście porywające! Pełne żaru, wschodniej energii, ale niewolne od melancholii. Rebekka Hartmann, monachijka, odebrała solidne wykształcenie w swoim rodzinnym mieście, a także w Stanach Zjednoczonych. Margarita Oganesjan już od najmłodszych lat wykazywała szczególne muzyczne uzdolnienie, dlatego w wieku 13 lat wyjechała do ojczyzny Beethovena, by się kształcić. Czyżby to obie panie właśnie w Monachium się spotkały? To wręcz pewne. Pomysł na muzyczną podróż do Azji Mniejszej wypłynął zapewne od pianistki, chociaż ich wcześniejsze dokonania fonograficzne były zgoła inne (Birth of violin z wczesno siedemnastowiecznymi sonatami i Out of shadow z koncertami Tartiniego, Haydna i Mendelssohna od Hartmann oraz Winterresie Schuberta, Michael Kupfer/Margarita Oganesjan). Mimo to obie doskonale odnalazły się w takiej estetyce, dlatego niech nikogo nie dziwią artystki na okładce niczym wirujący derwisze.


Nasza wędrówka, Czytelniku, dobiega końca, mnie dała dużo satysfakcji, przede wszystkim tej muzycznej. Poszerzyła horyzonty i pokazała dużo dobrych, nowych utworów. W końcu podróże kształcą. Mam nadzieję, że będziesz chciał jeszcze spojrzeć z Araratu niejeden raz, bo ja na pewno. A teraz możesz zaparzyć kawę. Koniecznie po turecku.



52 wyświetlenia0 komentarzy
bottom of page