Bohater ze złotym rogiem
Nazwisko Straussa kojarzy się różnie w zależności jakiego kompozytora mamy na myśli. Czy to wiedeński duet Johannów z polkami, walcami i innymi rozrywkowymi kawałkami granymi z nabożeństwem podczas koncertów noworocznych czy monachijski Ryszard z arcydziełami operowymi i symfonicznymi. Ponieważ nie darzę rodzinnej spółki Strauss & Strauss specjalną sympatią, zostawię ich twórczość na inną okazję. Podobnie odstawiam na chwilę dzieła sceniczne wielkiego Niemca (Kawaler srebrnej róży polecany przeze mnie na końcu Tygodnia płytowego powoli zmierza do mojej skrzynki pocztowej). Chciałbym natomiast zagłębić się w dwie kompozycje rzadziej słuchane niż Elektra, Capriccio czy Tako rzecze Zaratustra, a stanowiące zarówno wstęp, jak i podsumowanie całego dorobku twórczego Ryszarda Straussa. Mam tu na myśli kalejdoskopowe, i niezwykle barwne koncerty waltorniowe.
Pierwszy z nich (1883 r.) w tonacji Es-dur, ukończony został podczas studiów filozoficznych kompozytora w Monachium (miał wtedy 18 lat). Utrzymany jest w estetyce wczesnego wieku XIX ze szczególnym uwzględnieniem postaci Schumanna i Mendelssohna. Uwidacznia się to m.in. w lekkim, zwiewnym, niefrasobliwym charakterze pierwszego tematu pierwszej części nawiązujący do stylu Elfenromantik. Można przywołać również specyficzne instrumentacje symfonii Schumanna, których echa pobrzmiewają w I Koncercie waltorniowym. To jednak efekt niewypracowanego w pełni warsztatu kompozytorskiego, a nie – jak w przypadku poprzednika – usilne próby dojścia do porozumienia z muzykami podrzędnej orkiestry. Najciekawszymi elementami z tego utworu są jednak rozwiązania formalno-harmoniczne, które posiadają w sobie potencjał operowy.
Temat, jak to w romantycznej formie sonatowej, przybiera najróżniejsze postaci, jego kapryśność i zmienna natura zdaje się wpływać na materiał orkiestry. Znamienny jest sam początek utworu jaki postawiony akordy Es-dur tutti, po którym wchodzi główny „bohater”. Dopiero po jego krótkim sygnale zespół może kontynuować przetwarzanie myśli muzycznych. Proces ten będzie trwał aż do zakończenia I części, która wygaśnie w dynamice piano przez zapętlanie początkowych synkopowanych rytmów waltorni i zestawianie ich z motywami smyczkowymi zapowiadającymi ostinatowe komórki wolnej części.
Dopiero w tym momencie odkrywa się potencjał chromatycznej harmoniki Straussa, poniekąd antycypujący Salome czy Elektrę. Wolne tempo, opieranie się na prostych motywach (przywołujących na myśl drugą część VII Symfonii Beethovena) czy sama tonacja Ces-dur wpływa na impresjonistyczną, posępną nokturnowość środkowego segmentu koncertu. Wieloznakowe tonacje wpływają szczególnie na odrealnione brzmienie harmoniczne, są miększe, bardziej pastelowe w odbiorze (wystarczy otworzyć którykolwiek zeszyt Preludiów Debussy’ego, aby rozpoznać w czym rzecz). Kompozytor bawi się barwami instrumentów mieszając je z radością i konsekwencją. Krótkie przerywniki fletów, obojów, klarnetów i fagotów, a w późniejszych fragmentach solowe partie fagotu i klarnetu posiadają znaczenie nie tyle formalne, co właśnie kolorystyczne. Ozdabiają lament waltorni, który wariacyjnie opracowuje ten sam motyw muzyczny, który pojawił się już na samym początku utworu. Drugi akt koncertu przyniósł jakąś wymyśloną tragedię, akcja się zawiązuje… ale może to tylko dramma giacoso?
Orkiestra w króciutkim epizodzie z crescendem stylizowanym na crescendo mannheimskie potwierdza tę radosną konkluzję. Nareszcie solista nie musi współzawodniczyć z wciąż przeszkadzającym mu zespołem. W szybkim rondzie może pokazać całą swoją wirtuozerię, przy skromnym akompaniamencie instrumentów smyczkowych. Radosna atmosfera udzieli się również pozostałym postaciom tego pokręconego koncertowego spektaklu. Będą w tym przodowały przekrzykujące się między sobą flety, a ich paplanina zostanie później kontynuowana w tutti. W takim klimacie docieramy do ostatniej podwójnej kreski taktowej i nawet nie zorientowaliśmy się, że zabrakło tego, co w koncercie romantycznym znamienne, czyli kadencji. Lepiej jednak zakończyć operę wielkim ansamblem, niż solową arią.
Po tym przeglądzie najciekawszych elementów I Koncertu waltorniowego Es-dur należałoby przeskoczyć 60 lat do II Koncertu w tej samej tonacji, pisanego w warunkach zupełnie innych. Jednak i ten utwór odkładam na raz przyszły, aby lepiej przyjrzeć się partyturze i znaleźć wykonanie, które będzie jej wierne. Żarty o waltornistach niestety zbyt często potwierdzają się w nagraniach.