Długa droga powrotna
Kontynuując mierzenie się w muzyką Mieczysława Wajnberga (tu o muzyce na skrzypce i fortepian), tym razem sięgam po najnowszy album wydany nakładem Polskiego Radia z sonatami fortepianowymi. Piotr Sałajczyk wybrał pierwsze trzy – spośród sześciu, co może sugerować ciąg dalszy tej repertuarowej eksploracji. Przypomnę, że dla związanego z Katowicami artysty nie był to pierwszy kontakt z muzyką tego kompozytora – wcześniej z Kwartetem Śląskim nagrywał jego kameralistykę. Może dziwić jednak, że dopiero teraz polski pianista sięga po solowe dzieła Wajnberga; większe projekty fonograficzne powzięli artyści zagraniczni kilka czy nawet kilkanaście lat temu – Murray McLachlan, Jelizawieta Blumina i Allison Brewster Franzetti.
Tryptyk sonat powstał w latach 40., gdy Wajnberg zmuszony narastającym antysemityzmem uciekał z Warszawy bardziej na Wschód, najpierw przez Mińsk (tam zaczął prawdziwe studia z kompozycji i tam pisał też I Sonatę op. 5), dalej przez Taszkient (czas II Sonaty op. 8) aż do Moskwy, gdzie w 1946 roku ukończył III Sonatę op. 31. Stylistycznie wszystkie obracają się w orbicie neoklasycyzmu, ale tego znaczonego ironią, sarkazmem i groteską. Brak tu tonów ciepła, konsolacji, a nawet gdy się na moment pojawiają, ma się wciąż wrażenie naprężonej struny emocji. Warto odnotować również fakt, że wypływają z pianistyki najlepszego kalibru – Wajnberg, jeszcze jako mieszkaniec Polski, studiował fortepian w stołecznym konserwatorium w klasie Józefa Turczyńskiego. Miał zadatki na wirtuoza – plany pokrzyżował wybuch II wojny światowej.
I Sonata zwłaszcza w szybkich tempach zbliża się momentami do szostakowiczowskiego galopu, jej finał przypominał mi za to osobliwe moto perpetuo z Syna marnotrawnego Prokofiewa. Melodie chwilami trącące banałem zestawiane są z frazami dramatycznie chromatycznymi. Cały ciężar narracyjny spoczywa wszak na ogniwach wolnych, czyli pierwszej i trzeciej części (czyżby aluzja do barokowej sonaty?), pełnych patosu i tonu jak najbardziej serio. Druga natomiast to pokaz prestidigitatorskiej wirtuozerii – potoki perlistych drobnych wartości z pierwszej części odpowiadają finałowemu cwałowi, w środku ustępując typowo wajnbergowskiemu liryzmowi. I wreszcie Trzecia, jedyna trzyczęściowa z wariacjami w środkowym ogniwie, płynnie przechodzącymi w fugę w ostatniej części. Ona tylko kończy się majorowo, ale to taki sam dur jak w końcówce V Symfonii Szostakowicza – słodko-gorzki.
W grze Sałajczyka szczególnie doceniam doskonałe operowanie czasem, dobór temp, dbałość o szczegóły frazowania. W Pierwszej i Trzeciej dźwięki sączą się powoli, z odpowiednim oddechem, który bynajmniej nie tnie frazy, a dodaje lekkiego rubata. Warsztat techniczny ma on najwyższej próby, co pokazał w cyrkowych sztuczkach z II Sonaty. Nie zabrakło także interpretacyjnego chłodu czy dystansu, sprzyjającego owym etiudowym pasażom, nabierającym wówczas wręcz mechaniczno-diabelskiego posmaku. A gdzie indziej pozwolił sobie dać upust emocjom, przez co otwierające I Sonatę Adagio zabrzmiało porywająco. Zaś w Trzeciej, najdojrzalszej, wyznaczył bardzo czytelny i sensowny łuk, prowadzący do dwuznacznego zakończenia – tak też trzeba umieć domknąć interpretację, pozostawiając odbiorcę w niekomfortowym rozdarciu. Pomijając same aspekty wykonania płyty słucha się bardzo dobrze także ze względu na brzmienie instrumentu – selektywne, ale mięsiste, z dość długim rezonansem.
Twórczość Wajnberga to nie jest muzyka, z którą łatwo się obcuje – nosi w sobie wiele duchowych zadr, wynikających m.in. z tragicznej biografii kompozytora. W czarnym lustrze odbijają się popiersia Chopina, Bacha i Beethovena, a ich wizerunki noszą ślady zniekształceń Szostakowicza i Prokofiewa. Słychać, że płyta Sałajczyka wyszła z potrzeby serca, jakby poza przetaczającą się przez dyskografię falą odkrywania Wajnberga. Dobrze, że kompozytor wrócił w końcu do Polski, o czym – nieco anegdotycznie – przypomina okładka albumu z pianistą na tle ściany kamienicy przy Żelaznej 66 w Warszawie, gdzie kompozytor mieszkał przed wojną. Welcome home.