top of page

Eschatologia stosowana

Festiwal Prawykonań powoli dobiega końca i – oczywiście – nie bez niemiłych niespodzianek. Poniedziałkowe prawykonanie słuchowiska „Jak by to powiedzieć…” Tadeusza Wieleckiego odbędzie się w innym terminie. Jak by to powiedzieć – szkoda. Ja jednak nie o tym, a o sobotnim koncercie Cameraty Silesii. Dwudziestojednoosobowy zespół tradycyjnie poprowadziła jego artystyczna szefowa – Anna Szostak. Tym razem zgodnie z regułami Festiwalu cztery utwory, czyli cztery prawykonania (choć, w pierwotnej wersji miały być jeszcze dwie kompozycje – Karola Nepelskiego i Agnieszki Stulgińskiej).


Wybór na otwarcie Paradiso Krzysztofa Wołka okazał się strzałem w dziesiątkę. Dyskretnie dobarwiana elektroniką kompozycja do tekstów Grzegorza Olszańskiego (m.in. Smaku wiśni) bazowała na grze między barwą słów a ich znaczeniem. Do tego dochodziły różne sposoby wydobycia dźwięku: mowa, mormorando i tradycyjny śpiew. Wielokrotnie powtarzane słowa, tworzące efekt pogłosu albo uzyskiwanego za pomocą komputera, albo wokalnie, chwilami były zupełnie zrozumiałe, a chwilami tworzyły barwową magmę. Najbardziej interesująco wypadł fragment oparty na odmienianym przez czasy i osoby czasowniku „umrzeć” z opalizującymi barwami samogłosek kontrowanymi drgającym „r” lub ciemnym „rz”. Tytułowy Raj uchylił się na moment przy końcu, gdy chór śpiewał, nie recytował, zaraz po tym jak padły słowa „umrzemy, bo oni tak chcą”. W końcu „piekło to inni” jak mawiał Sartre.


Nie byłoby większego kontrastu między rajem a marnością. Dlatego po Wołku zabrzmiał (zabrzmiało?) Hevel (czyli właśnie marność, a dosłownie: przemijanie) Aleksandra Nowaka do słów z Księgi Koheleta. Nie był tu dłuższy, ciągły fragment, tylko po jednym wersie z każdego rozdziału, przez co nacisk położony został na sensy, a nie na narrację. Nie padła też najsłynniejsza fraza „marność nad marnościami i wszystko marność” (zresztą lepiej by to było przetłumaczyć jako „wszystko przemija”, co otwiera mocno eraklitowsko-faustyczny kontekst, ale to inna dyskusja). W podzielonym na kilkanaście odcinków utworze zostały twórczo wykorzystane główne środki warsztatu Nowaka – zastygnięte harmonie, wewnętrznie fluktuujące (tutaj na zmiennym artykulacyjnie mormorando), na tle których solowe głosy rozwijały swobodną linię melodyczną; repetycje ważnych słów i ogólne wrażenie oddechowo traktowanego tempa, płynności czasu. Samo hebrajskie słowo hewel związane jest właśnie z oddechem, ale krótkim, takim jak w wydobywająca się para z ust, a nie oddechem, który Bóg tchnął w Adama. Wybór języka hebrajskiego nałożył na kompozycję zasłonę tajemniczości; pomimo odczytania przed wykonaniem tłumaczenia, obcowanie z Hevel było raczej czysto dźwiękowe, niesemantyczne. Ale wciąż czuło się, że to muzyka „o czymś”, a nie igraszka harmoniczno-brzmieniowa. Od Ahat-ilī Nowak wszedł w okres dojrzałości, wypracowania własnego idiomu brzmieniowego, który trudno pomylić z czyimkolwiek innym. Mrok, ale i światło.


Między niejednoznacznymi, szklistymi harmoniami Nowaka dało się odczuć granicę narysowaną grubą kreską między nim a następnymi utworami. Sacrum – Profanum Romualda Twardowskiego miało swój anegdotyczny rodowód z inspiracji religijnością południowoeuropejską, czyli równowagi czynnika nabożnego i świeckiego. W dwóch wyraźnie oddzielonych od siebie częściach kompozytor przedstawiał obie wizje – do łacińskich tekstów - pierwsza bardziej wyciszona, z miękkimi, septymowymi harmoniami versus druga, przypominająca salterello i strukturę ronda. Idiom dwóch światów prześladował Twardowskiego już od kilkudziesięciu lat, o czym świadczy płyta z 2019 roku właśnie Sacrum – Profanum, z utworami trochę bardziej aluzyjnymi niż prawykonana, nazbyt literalna w przekazie, kompozycja. O zbliżonym charakterze był domykający wieczór Christus vincit Pawła Łukaszewskiego na dwa chóry (czyli po prostu rozdzieloną na połowy Cameratę) i organy (tu jeden ze śpiewaków, Michał Goławski). Za warstwę słowną posłużył średniowieczny hymn Laudes Gallicanae, stąd drobne archaizacje i trzymanie się w ogólnym, modalnym kolorycie. Refrenowo wracająca fraza na słowach Christus vincit, regnat lub imperat o pompatycznym wydźwięku nadawała całości nieco banalnego patosu.


Trudno uchwycić tutaj jeden stylistyczny mianownik – wszystkie te utwory spajało bowiem myślenie o sprawach przewyższających naszą codzienność, a nie warsztat. Czy to uwznioślająca zwykłość poezja Olszańskiego, czy wykorzystanie tekstów z przeszłości kierowało gdzieś w stronę eschatologii. Niektórzy pozostawiali sprawę otwartą (Wołek, Nowak) i bardzo dobrze. Bo chyba jest gdzieś nadzieja?

52 wyświetlenia0 komentarzy
bottom of page