Koncertowy szeroki uśmiech
Jak kończyć, to z przytupem. Chyba to powiedzenie wzięli sobie do serca członkowie Orkiestry Muzyki Nowej. Ich ostatni w tym sezonie artystycznym koncert w siedzibie Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia przepełniała radość i nadzieja, że po wakacjach wszystko wróci do normalności. Wprawdzie to nie ich pierwszy występ na żywo po lockdownie – wcześniej wykonali utwory studentów kompozycji Akademii Muzycznej w Katowicach oraz zagrali na wrocławskim festiwalu Musica Electronica Nova - jednak dopiero kilka dni temu mogli znowu pokazać się „swojej” publiczności.
Na program niedzielnego występu złożyły się trzy kompozycje, ułożone w kolejności odwrotnej w stosunku do czasu ich powstania – najmłodszy Chamber Piano Concerto Agaty Zubel, po nim Koncert skrzypcowy Bena Fosketta i najstarszy – Akrostichon-Wortspiel Unsuk Chin. Tak się złożyło, że do zespołu OMN dołączyła także trójka solistów: pianistka Małgorzata Walentynowicz, skrzypek Rafał Zambrzycki oraz – już w drugiej roli tego wieczoru – Agata Zubel. Tradycyjnie za pulpitem dyrygenckim stanął Szymon Bywalec.
Na przystawkę – Zubel. Artystka, prócz swoich fenomenalnych zdolności wokalnych i absolutnego słuchu, znana jest też z ekstremalnych trudności jakie stawia wykonawcom swoich kompozycji. I tak, w Kameralnym koncercie fortepianowym pianistka gra jednocześnie na dwóch fortepianach („zwykłym” oraz preparowanym – na strunach rozklejona była masa plastelinopodobna, przypięte klamerki do prania czy małe magnesy), a muzycy zespołu grający na dętych mieli skrajnie mało czasu na zmianę instrumentu. Cały utwór jest ponadto upstrzony dźwiękami uzyskiwanymi za pomocą rozszerzonych technik wykonawczych, wyróżnia się szczególnie partia klarnetu kontrabasowego, monstrualnego krewniaka o barwie mocno szumowej i zgrzytliwej. Do tego dochodzi jazzowe combo perkusyjne i marimba, wypadające nadzwyczaj zgodnie z fortepianami.
Miałbym wątpliwości, czy Koncert Zubel jest rzeczywiście koncertem. Fortepian nie jest na pierwszym planie, tylko swoim brzmieniem wkomponowuje się w tkankę zespołu. To pianizm zupełnie innego rzędu, aż chciałoby się powiedzieć „postpianistyczny”. Nie ma tu wirtuozowskich pasaży, cała trudność tkwi w wyczarowaniu odpowiedniej barwy i zgodnym dialogowaniu. Na niedzielnym koncercie preparowany instrument został dodatkowo amplifikowany - nie jestem przekonany o słuszności tej decyzji. Efekty perkusyjne w mniejszej sali jaką jest sala kameralna NOSPR byłyby dobrze słyszalne i bez tego, a tak – wybijały się dynamicznie. Pewno też ta decyzja wynikała z nietypowego rozmieszczenia obu instrumentów, były bowiem nie przed dyrygentem, a z boku, w związku z czym ich akustyka rozkładała się trochę inaczej. Cóż, takie blaski i cienie małej estrady. Małgorzata Walentynowicz w tak osobliwych warunkach poradziła sobie doskonale, grając z dużą ekspresją i dobrym wyczuciem czasu. Przecież przeskoki z jednej klawiatury na drugą, siedząc jeszcze w niezbyt komfortowym rozkroku do najłatwiejszych nie należą.
Po Zubel, diametralna zmiana estetyki. Ben Foskett to kompozytor z pogranicza różnych gatunków, muzyki „klasycznej” (lepiej: filharmonicznej), filmowej, a nawet popowej. Jego Koncert skrzypcowy ujmuje długą frazą, przejrzystą dwuczęściową formą i gęstym brzmieniem, nasyconym dysonansowymi akordami w niskim rejestrze. Celowa rezygnacja ze skrzypiec w zespole akompaniującym miała najprawdopodobniej na celu podkreślić walory solowego instrumentu. Początkowa fraza z pustymi kwintami mogła budzić skojarzenia z Koncertem skrzypcowym Albana Berga, później fakturalnie przypominał kompozycje noworomantyczne, np. Rautavaary. Prawie w całości statyczny, pozbawiony odcinka bez większego ożywienia, mógł się nieco dłużyć.
Zambrzycki, prócz pełnienia zaszczytnej funkcji koncertmistrza w orkiestrze NOSPR, wcześniej występował razem z Ensemble Modern i – paradoksalnie – to nie doświadczenia z wykonawstwem muzyki nowej były mu tu bardziej przydatne, a raczej klasyczno-romantycznej. Bez współczesnych technik artykulacyjnych Foskett od wykonawcy wymaga właściwie wyłącznie lirycznego zaśpiewu. Nie brakowało go w grze solisty, czasem może lekko szwankowała intonacja.
Najbardziej spektakularnym punktem programu była zdecydowanie kompozycja Unsuk Chin Akrostichon-Wortspiel. Koreanka, absolwentka studiów u György Ligetiego poszła w ślady swego mistrza, skupiając się na barwie i harmonice, również doprawiając utwory dużą dozą sarkazmu. Akrostychy-gry słowne to siedem krótkich scenek na sopran i zespół, wykorzystany w nich tekst pochodzi z Alicji po drugiej stronie lustra Lewisa Carrolla i Niekończącej się opowieści Michaela Endego. Słowa pozostają jednak praktycznie nieczytelne, są zapisane wspak bądź losowo złączone, tworząc zagadkowe neologizmy. Nastrój zmienia się jak w kalejdoskopie, od spokoju i melancholii po gwałtowną groteskę, zwłaszcza w części przedostatniej. Pikanterii dodaje także nieznaczne przestrojenie niektórych instrumentów, co, zwłaszcza w wolnych fragmentach, prowadzi do delikatnych dudnień. Wokalistka, w zależności od momentu ma prawo wybrać strój, w którym będzie śpiewać: czy „zwykły”, czy odrobinę wyższy.
I tu oczywiście brylowała Agata Zubel, bez najmniejszych problemów przeskakując między rejestrami, barwami, od czasu do czasu gwiżdżąc czy szepcząc. Jej głosowi o wielkiej skali obejmującej i sopran, i nawet alt nie sposób znaleźć rywala; łączy barwę Lucile Richardot i elastyczność Barbary Hannigan. W utworze Chin miała okazję pokazać cały wachlarz możliwości, chwilami aż nazbyt perfekcyjnie i dokładnie. Akrostichon… - w moim przekonaniu - potrzebuje odrobiny więcej szaleństwa, bardziej aktorskiego podejścia. Przyczepiam się do szczegółów, ale mimo wszystko było to wykonanie naprawdę świetne.
Jak zawsze, Orkiestra Muzyki Nowej nie zawiodła, z dużą wrażliwością i muzykalnością realizując narzucone przez kompozytorów (niełatwe) zadania. Stąd tak gromkie owacje były w pełni zasłużone – publiczność niesłabnącymi brawami po każdym utworze dopraszała się bisu, który – niestety – nie nastąpił. A szkoda, chętnie posłuchałbym jeszcze Małgorzaty Walentynowicz albo Agaty Zubel, choćby w powtórce którejś z Gier. Ukłonom nie było końca, zaś na twarzy Bywalca rysował się szeroki uśmiech. Po pandemicznych turbulencjach wszyscy wróciliśmy do domu, pardon, do sali koncertowej.