top of page

Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie...

Czy ktokolwiek z Państwa znał twórczość Ireny Wieniawskiej? My otwarcie przyznajemy się, że zupełnie nie. Okazją do nadrobienia zaległości – mamy tu przecież do czynienia z córką wielkiego Henryka Wieniawskiego! – stał się skromny album Art Chamber Duo, zespołu w składzie Julita Przybylska-Nowak (fortepian) i Jarosław Pietrzak (skrzypce), pedagogów Akademii Muzycznej im. Karola Lipińskiego we Wrocławiu. Jej muzyka jest tak samo interesująca jak biografia, ukrywanie się pod pseudonimami i próba zdobycia uznania jako kompozytorki w zmaskulinizowanym świecie muzycznym.


Urodzona w belgijskim Ixelles jako Régine Wieniawski w 1879 roku, na kilka miesięcy przed śmiercią ojca, już we wczesnym wieku zdradzała talent muzyczny. Jej instrumentem nie były jednak skrzypce, a fortepian. Debiut zarówno wykonawczy, jak i kompozytorski nastąpiły bardzo szybko – w wieku 9 lat rozpoczęła karierę pianistyczną, a w latach 90. XIX wieku zaczęły ukazywać się jej pierwsze utwory (pod imieniem Irène). Od pieśni zaczęła i to one stały się główną osią jej dorobku. Pisała do wierszy Verlaine’a, Blake’a i Yeatsa, zdobywając szerokie uznanie i ta część spuścizny najlepiej przetrwała próbę czasu (śpiewnik Verlaine’owski nagrała m.in. Carolyn Sampson, Angelique Zulanga i Carl Ghazzorassian).


Dalsze życie związała z Londynem, gdzie wzięła ślub z sir Aubreyem Edwardem Henrym Deanem Paulem i od tego momentu zaczęła się legitymować paszportem brytyjskim i przedstawiać się jako Lady Dean Paul. Mieli trójkę dzieci, lecz rodzinne szczęście przerwała śmierć najstarszego syna i przyspieszyła rozwód. Wkrótce później powróciła do Brukseli i przyjęła swój najsłynniejszy, męski pseudonim – Poldowski. Cieszyła się dużym uznaniem, o czym świadczy recital dla Królowej Belgii i seria koncertów w londyńskiej Queen’s Hall, pod dyrekcją Henry’ego Wooda, inauguratora Promsów. Ostatnie lata spędziła w Londynie, prowadząc sal artystyczny, przyjmując śmietankę muzyczną tamtego czasu – Arthura Rubinsteina, Jacques’a Thibauda, George’a Gershwina. Zmarła na atak serca po ciężkim zapaleniu płuc w wieku 53 lat.


Irena Regina Wieniawska vel Poldowski / ok. 1920 roku


Przejdźmy na moment do krytyki dzieł Wieniawskiej. Bardzo często pojawiają się pochlebne słowa w stronę twórczości pieśniowej, czego nie można powiedzieć w recenzjach utworów absolutnych. Dla przykładu recenzent z The Times opisując koncert z 1912 roku, na którym zostały wykonane jej pieśni do słów Verlaine’a oraz Sonata skrzypcowa d-moll, określił ten drugi jako „naprzemienne występowanie amorficznych klasterów z fragmentarycznie podanym tematem głównym”. Innym głosem – z dzisiejszego punktu widzenia brzmiącym seksistowsko – jest komentarz do III części Sonaty mówiący o „żarliwej pasji, która nie ma w sobie nic kobiecego”. Wyciągnijmy z tych wypowiedzi najważniejszy wniosek – swobodę ekspresji tego kameralnego dzieła, które swoją budową może przypominać fantazję albo lepiej capriccio. Owe kontrasty układają się w dwa wyraziste łuki narracyjne. Pierwszy z nich zamyka się już w pierwszej części, gdzie dźwięki krążą po zamkniętej osi, jakby próbowały znaleźć punkt, od którego można odbić się i dojść do kulminacji. W końcu się to udaje, faktura, dynamika, harmonika intensyfikuje się, aż ostatecznie ponownie zamiera w całkowitej ciszy. Drugi łuk rozpoczyna się w charakternym Scherzu, a zamknie się dopiero w tym „niekobiecym” finale. Miejscami pobrzmiewa Rachmaninow, czasem Chausson, a nawet Fauré. Wykonanie Art Chamber Duo podkreśla wszystkie atuty tej nietypowej formy, łącząc pierwiastek techniczny i liryczny. Do tego zarówno skrzypce, jak i fortepian brzmią naprawdę świetnie i tworzy się duo z krwi i kości, a nie solo z akompaniamentem.


Inne, równie wyraźne skojarzenie dotyczy Karola Szymanowskiego (zwłaszcza z jego Mitami), a może być tym uprawomocnione, że Irena znała Pawła Kochańskiego, przyjaciela i pierwszego wykonawcę utworów Mistrza z Atmy. Uwidacznia się to przede wszystkim w jej miniaturze Phryne, która wykorzystuje historię greckiej kurtyzany jako punkt wyjścia do rozważań estetycznych. Kompozycja poprzez delikatne harmonie oparte na skalach modalnych, które zamazywane są przez swobodnie traktowaną rytmikę, tworzą obraz elegancji, klasycznego piękna przepuszczonego przez dwudziestowieczny filtr. W inny kontekst wpisuje się natomiast zwięzłe Tango, pełne kolorystycznych smaczków (jak wysokie pozycje na strunie G, wielodźwięki pizzicato i gwałtowne zmiany rejestrowe); wirtuozowskie – na tyle efektowne, że do swojego repertuaru włączył je Jascha Heifetz.


Najbardziej emocjonalnie brzmi Kołysanka dla umierającego dziecka, napisana w 1904 roku po stracie pierworodnego syna. Estetyka tej kompozycji może przypominać wspomnianą Phryne (kontekst Pawła Kochańskiego powraca przez dedykację Kołysanki), jednak tu przyjmuje funeralne tony. Powtarzalność motywów, liczne chromatyzmy, efekty kolorystyczne (np. liczne flażolety) wpływają na kontemplacyjny, melancholijny wydźwięk utworu. Zakończenie - wznoszący pasaż i rozpłynięcie się w wysokich rejestrach - domyka całą formę.


Pomimo tego, że pojawiły się różne skojarzenia kompozytorskie – od Rachmaninowa po Szymanowskiego, trzeba zaznaczyć, że są to jedynie szufladki, dzięki którym łatwiej można wyobrazić sobie twórczość tej bardzo oryginalnej postaci. Chwilowo przysłoniła ją sława innych tego czasu (mężczyzn!), ale dziś coraz więcej artystek i artystów sięga po jej twórczość. Bezsprzecznie warto ją poznać, chociaż o renesansie jeszcze nie ma co mówić.



109 wyświetleń0 komentarzy
bottom of page