Metamorfozy ognia
O sytuacji zamknięcia filharmonii, oper, teatrów i innych instytucji kultury już tyle powiedziano, że przytaczanie tego tła stanowi niepotrzebny banał. Światełkiem w tunelu są koncerty transmitowane przez Internet, namiastką tego, co było wcześniej. Bo przecież tyle dotychczas się zmieniło, że o powrocie do „normalności”, tej poprzedniej, ustalonej już nie będzie mowy. Na internetowy przekaz swojego koncertu zdecydowali się muzycy Ensemble intercontemporain, których 21 grudnia mógł obejrzeć każdy za pośrednictwem YouTube’a albo Facebooka.
Tout feu tout flamme – tak przez organizatorów został zatytułowany wieczór w Théâtre du Châtelet, w wolnym tłumaczeniu – „cały ogień i blask”, idiom wyrażający ogromny entuzjazm, rozpowszechniony szczególnie przez francuską komedię z 1982 r. z Yves Montandem i Isabelle Adjani. Zdaje się, że muzycy chcieli w ten sposób wyrazić swoją pasję w krzewieniu muzyki najnowszej, nawet w tak trudnych czasach. Chyba im się to udało – a najpełniej ta „płomienna, ognista energetyczność” wyraziła się w prawykonanym Koncercie klarnetowym Beata Furrera.
Oprócz tej kompozycji, która domknęła wieczór, zabrzmiały także utwory Agaty Zubel (mono-drum, także premiera), Yan Maresz (Entrelacs na sześć instrumentów), Mikela Urquizy (Oiseaux gazouillants et hibou qui se retourne na zespół, premiera) i Luciana Beria (klasyk, Sequenza VII na obój). Za pulpitem dyrygenckim stanął Matthias Pintscher, skądinąd także kompozytor, a solistami byli: Gilles Durot (perkusja), Didier Pateau (obój) oraz Martin Adámek (klarnet). Ale skupmy się na Furrerze.
Trwający niespełna 20 min utwór jest czwartym w jego dorobku na instrument solowy i orkiestrę (względnie zespół), tym razem napisany na zamówienie Donaueschingen Musiktage. Pozostałe to andere stimmen na skrzypce i orkiestrę, Koncert fortepianowy, utrwalony m.in. na krążku wytwórni Kairos oraz Koncert skrzypcowy, którego premiera miała miejsce również niedawno, bo w październiku 2020 r. Prawykonanie klarnetowego odbyło się z blisko rocznym poślizgiem, z planowanego października 2019 r., zrobił się grudzień 2020. Cóż, kompozytora nie można poganiać…
Beat Furrer, Szwajcar z pochodzenia, a obywatel austriackiego Grazu, nie jest postacią na polskiej scenie muzyki nadzwyczaj popularną. Gościł pięciokrotnie na Warszawskiej Jesieni, gdzie prezentowano m.in. fragmenty FAMY, Koncert na fortepian i zespół (skameralizowanej wersji Koncertu fortepianowego) i utwory kameralne. Nie wynika to bynajmniej z jego mało charakterystycznego idiomu twórczego – wręcz przeciwnie, mimo łączenia bardzo wielu technik i osiągnięć II połowy XX wieku, pozostaje czytelny i łatwo rozpoznawalny. Wyróżnia go przede wszystkim bardzo energetyczna polifakturowość, repetytywność krótkich komórek i wyczulenie na zniuansowanie barwy. Jak zauważa Andreas Karl, jego asystent, najważniejszymi technikami stosowanymi przez Furrera są filtrowanie, rezonans i przekształcenia materii. Często stosuje formę dwuczęściową, w której poprzednik to wielokierunkowa, buzująca magma, a druga – rozciągnięty w czasie proces opadania lub wznoszenia.
Głównym polem jego zainteresowań jest jednak teatr muzyczny, nie opera w ścisłym tego znaczeniu, ale właśnie połączenie gestu, muzyki, gry aktorskiej, recytacji i śpiewu w holistycznie pojmowany spektakl, często wykorzystujący przestrzeń – do FAMY została wzniesiona specjalna konstrukcja, składająca się z rusztowań i mobilnych ekranów akustycznych, które były obracane i nakierowywane tak, by uzyskać odpowiedni rezonans. (Czyż to już Nono w Prometeuszu nie zrobił podobnie?) Wymienić warto jeszcze Begehren, stanowiące próbę odczytania mitu orfickiego poprzez teksty starożytne i problem barier komunikacyjnych oraz Violetter Schnee, najnowszy spektakl inspirowany Breughlem, stawiający pytania o kondycję człowieka w obliczu zagrożenia ze strony natury (tak na marginesie – wiosną można było go zobaczyć w ramach covidowych powtórek z berlińskiej Staatsoper).
Założeniem ideowym dla Koncertu klarnetowego stały się metamorfozy zasadniczej myśli czy głównego tematu. Materiał melodyczny partii solisty można podzielić na trzy zasadnicze kategorie brzmieniowe: 1) arabeski z nieregularnym rozkładem akcentów; 2) pochody skalowe w bardzo szybkim tempie, zazwyczaj w kierunku opadającym; 3) wysokie, długo trzymane dźwięki, które są wprost przejmowane przez członków zespołu.
Początek brzmi jak nieskładny dialog – klarnet intonuje długą linię melodyczną, pełną serpentyn i ostinat, a orkiestra w kontrze eksponuje wielobarwne, kalejdoskopowo zmieniające się szmery, impulsy i gesty. Z czasem jednak fraza solisty staje się szeregiem opadających pochodów skalowych, przechodzi wprost do zespołu, gdzie poszczególne instrumenty imitują karkołomne przebiegi. Z początkowego chaosu zaczynają się wyłaniać ciągi wznoszących akordów w smyczkach i dętych blaszanych, które ustępują nawiązaniom do kapryśnej linii z początku. Kilkukrotnie powraca pierwotna melodia, każdorazowo z innym tłem, jak to nazywa kompozytor „w innym oświetleniu”. Staje się jakby wciąż rodzącą na nowo, in statu nascendi, co w sposób najbardziej klarowny demonstruje sens permanentnych przemian i korespondencji materiałowych między solistą a orkiestrą. Część pierwsza zamiera na fioriturach klarnetu, zdecydowanie spowolnionych. Krótka pauza generalna.
Punktem kulminacyjnym staje się początek II fazy, gęsty klaster całego zespołu, w maksymalnej dynamice i maksymalnej gęstości. Od tego momentu kompozytor rozciąga całą jego materię w czasie, jak w filmowym kadrze, plan z szczegółowego zoomu staje się coraz szerszy, panoramiczny. Stopniowo zaczynają wygaszać się niektóre rejestry, tak jak dzieje się z cyklem wybrzmiewania dźwięku albo odfiltrowując częstotliwości. Dominują długo wstrzymywane dźwięki klarnetu versus opalizujące akordy orkiestry. Zmiany są stopniowe, powolne, materia zamarza. Tym gestem Furrerowi najbliżej do spektralistów i ich ekologicznego podejścia do zjawisk muzycznych. Nie interesuje go wprawdzie explicite odtwarzanie widma dźwięku poprzez zabiegi syntezy instrumentalnej – bliżej mu do akustycznych nawiązań, transformacji nie na zasadzie prostych analogii, ale skojarzeń czy gry z poczuciem pamięci słuchacza i ogólnego charakteru muzyki.
Na zakończenie, melodia powraca zupełnie odmieniona – przeniesiona w najwyższy rejestr, ściśnięta do mikrointerwałów. Podsumowanie i materiałowa klamra – rzekłbym, że to najsłabszy moment całego utworu, tak jak i cała druga faza, która nie wnosi nic nowego do narracji. Furrer korzysta z ugruntowanej formy, wypełnionej nową treścią, jednak konkluzja nie jest odkrywcza i pozostawia pewien niedosyt po tak energetycznym rozpoczęciu. Niemniej utwór godzien swego mistrza, jawi się jako logiczna konsekwencja jego drogi twórczej.
Słowa uznania należą się przez wszystkim Martinowi Adámkowi, który mistrzowsko wywiązał się z arcytrudnej roli. Gra na bardzo długim oddechu, skoki, zmiany rejestrowe, ekstremalnie szybkie biegniki i wysoka temperatura muzycznej narracji przyprawiają o zawrót głowy. Muzycy Ensemble intercontemporain, jak przystało na specjalistów od wykonawstwa muzyki współczesnej, doskonale odnaleźli się w gęstej fakturze, pełnej rozszerzonych technik wykonawczych i zniuansowanych kolorów.
Właśnie, zawrót głowy, vertigo, to nie tylko psychofizyczna reakcja na nadmiar bodźców i stres, ale także tytuł sławnego dreszczowca Alfreda Hitchocka. Nawiązuję do niego celowo, został w nim bowiem wykorzystany efekt tzw. dolly zoom (zwanego także vertigo effect), czyli gwałtownej zmiany ogniskowej i odległości od filmowanego obrazu, powodującej przesunięcie tła, ale bez zmiany pierwszego planu. Postać jest cały czas w centrum obrazu, ale zmienia się jej otoczenie. Tak samo czyni Furrer, kiedy nagle przesuwa muzyczne soczewkowanie z jednych brzmień na drugie, pozwalając klarnetowi być wciąż głównym aktantem.
Ciekaw jestem, jak potoczą się losy Koncertu. Liczyłbym, na pojawienie się takiej nowości w programach choćby Orkiestry Muzyki Nowej, która do Furrera sięgnęła dotychczas tylko jednokrotnie (Still w 2017 r.). Potoczystość narracyjna i czytelność formy mogłaby otworzyć przed nim niejedne drzwi i to nie tylko na festiwalach z muzyką współczesną, lecz także na abonamentowych wydarzeniach w salach filharmonii. Potrzebuje wprawdzie naprawdę dobrego wykonawcy, precyzyjnego zespołu i dyrygenta, ale gra jest warta świeczki. Tout feu tout flamme, rzecz jasna.