top of page

Muzykowanie w domu, ale jednak nie

Nareszcie mogę kontynuować nasz blogowy cykl o Festiwalu Prawykonań. Wcześniej nieco narzekałem (a raczej: wyrażałem ubolewanie) z powodu odwołanego koncertu Kwartetu Śląskiego, by zatem odrobić straconą w ten sposób recenzję, w niedzielę wybrałem się na występ Ensemble Kompopolex (Aleksandra Gołaj, Rafał Łuc i Jacek Sotomski). W chłodny, listopadowy wieczór nie ma przecież nic lepszego jak solidna dawka muzyki nowej (ironia jak najbardziej na miejscu...).


Łamiąc reguły Festiwalu, muzycy rozpoczęli od TIS MW2 Bogusława Schaeffera z 1963 roku. Cały sens kompozycji ujawnia się w jej pełnym tytule: TIS, czyli teatr instrumentalny, najdokładniej zaś: „kompozycja sceniczna dla aktora, mima, tancerki i 5 muzyków”, a MW2 to zespół Młodzi Wykonawcy Muzyki Współczesnej, w skład którego wchodzili m.in. Barbara Świątek i Adam Kaczyński. Ich krakowskie prawykonanie i prezentacja na Warszawskiej Jesieni nie przypadła do gustu publiczności, nieprzygotowanej na coś tak awangardowego, a nawet zakrawającego o skandal swoją nietypową formą. Dopiero paryskie, entuzjastyczne przyjęcie w 1966 roku nadało mu status jednego z najważniejszych przykładów teatru instrumentalnego, równego dziełom Mauricio Kagela. Zresztą obaj twórcy mieli wiele wspólnego; pod pewnymi względami, np. podobnej obsady, także z udziałem mima, aktora i tancerki, TIS MW2 zbliża się do Sur scène Kagela. Różnica tkwi jednak w podejściu do tekstu – w kompozycji Schaeffera nie pełni on nadrzędnej roli, sam kompozytor podkreślał, że jest on ważny tylko dla recytującego (notabene, to fragmenty młodopolskiej Pałuby Karola Irzykowskiego). Zmienność, tworzący się pozorny chaos między gestem, słowem a gwałtownymi erupcjami krótkich motywów dźwiękowych przydaje dziełu charakteru radosnej inkoherencji, podszytej jednak nutą tragizmu (a może groteski?). Absurdalność sytuacji teatralnej w wykonaniu członków Kompopolex (prócz pierwotnego składu dołączyli Barbara Kinga Majewska, Michał Pepol, Krzysztof Szczepańczyk, Paulina Wosik, Agnieszka Kulińska, a nad całością czuwała reżyserka Daria Kubisiak) wzmogło jeszcze wystąpienie w… piżamach, co – wbrew pozorom – miało głębszy sens dla całej dramaturgii koncertu (znaczenie tego gestu postaram się wyjaśnić na koniec). A wykonanie – doskonałe, żywe i pełne młodzieńczej, buńczucznej energii. Chyba Schaeffer by się nie obraził na drobne zmiany: zamiast aktora wystąpiła aktorka, co dodawało pewnego genderowego smaczku, natomiast instrumenty uległy „unowocześnieniu” – pojawił się akordeon i syntezatory.


Niezwykła aura bijąca TIS MW2 mocno przyćmiła pozostałe utwory z programu, już prawykonania. Plastic Aleksandry Gryki, bodaj najbardziej enigmatycznej kompozytorki średniego pokolenia, stroniącej od komentarzy i wywiadów, przygniatał masą dźwięku. Napierające fale ciemnych, nieco noise’owych brzmień zestawiane z wybijanym rytmem układały się w narrację niezbyt czytelną – przynajmniej przy pierwszym słuchaniu. Mroczna, ale pozbawiona charakterystycznych dla kompozytorki subtelności (np. jak w jej t.aÁmiper z 2009 roku) z pewnością kryje w sobie duży potencjał do krytycznej interpretacji – podobnie jak następująca po niej Simona Agaty Zemli. Aż powiedziałbym, że w jej przypadku od przybytku głowa boli – czego w tym utworze nie było! Szmery na akordeonie i perkusji, taśma z nagranymi dźwiękami lasu, amplifikowane dźwięki łamanych gałązek (lekki posmak ASMR), do tego choinka z ukrytymi sensorami, które przy czochraniu, skutkowały dźwiękiem przypominającym klangor żurawi, ponadto dyskotekowe rytmy na syntezatorze perkusyjnym. Gdyby tego było mało, co pewien czas rozlegał się głos biolożki Simony Kossak (od niej tytuł), opowiadającej o listopadzie i dziwnym obrzędzie łapania dzikich ptaków (stąd to odniesienie dźwiękowe). Muszę przyznać, że wszystkie warstwy istniały wobec siebie w zupełnym nieprzystawaniu, a część zwrotów melodycznych trąciła banałem. Wytworzona atmosfera mogła kojarzyć się ze swego czasu popularną w Internecie Krainą grzybów, co uznaję za epitet ambiwalentny.


Na zakończenie – Breathe Rafała Ryterskiego, młodego kompozytora i organizatora życia muzycznego. Utwór w całości elektroakustyczny (choć z pewnymi gestami performatywnymi) miał być komentarzem do obecnej sytuacji pandemii i ruchu Black Lives Matter, stąd opis prawidłowego noszenia maseczek oraz odzywające się co pewien czas nagrania z protestów. Tak jak w innych jego kompozycjach panował ogólny nastrój klubowej schizoidalności, podkolorowany dźwiękami w stylistyce thrashu. Bardzo żywa narracja nie dawała właściwie żadnej chwili wytchnienia, zdarzenia dźwiękowe następowały po sobie jak w kalejdoskopie. Mam jednak pewien problem estetyczno-etyczny – czy łączenie kryzysu koronawirusa wraz z zabójstwem George’a Floyda (zakończenie z powtarzaną frazą „I can’t breathe”) jest aby na pewno zasadne? Wiem, że maseczki niektórych „duszą”, ale porównywanie tej sytuacji ze śmiertelnym podduszaniem mogło wypaść niesmacznie, szczególnie przy ironicznej (może biorącej wszystko w nawias?) końcówce z rozpylaniem powietrza z atomizera.


I na koniec rozwikłam zagadkę – wszystkie kompozycje w jakiś sposób odnosiły się do czasu lockdownu. Piżamy i szlafroki – oczywiście – praca zdalna (ten efekt wzmaciała jeszcze narracja Jacka Sotomskiego w przerwach między utworami, wytrącająca całość ze sztywnych ram koncertowej odświętności). Plastic – być może konsumpcjonizm i nadprodukcja, w ostatnich czasach maseczek i wszystkich środków jednorazowych. W Simonie to potrzeba bliskości z naturą, choć w wydaniu zupełnie odrealnionym. O Ryterskim powiedziałem już powyżej. Wszystko czytelne i zrozumiałe – tylko czy potrzebne tu i teraz? Wiem, że muzyka współczesna winna odnosić się do problemów współczesności (sprawa pamiętnej polemiki Aleksandra Nowaka i Jana Topolskiego przy okazji właśnie Festiwalu Prawykonań sześć lat temu), ale sięganie do sytuacji sprzed roku, gdy rozkwitło home office, lekko się zdezaktualizowało. Trudno wymagać od kompozytorów mówienia o wydarzeniach dziejących się dosłownie wczoraj, niemniej wywlekanie czasu, o którym wszyscy najchętniej byśmy zapomnieli – najpewniej – tych dzieł nie unieśmiertelni. I tu silniejszy okazał się Schaeffer, prezentujący sytuację człowieka w niepewności, ale brzmiącą uniwersalnie, zwłaszcza że prawykonania oprócz prostego komentarza nie wnosiły nic do szerszego dyskursu. Chyba potrzeba więcej nadziei i metaforyki niż wspominkowych uzewnętrznień, bo zdarta płyta nigdy nie brzmi dobrze.

49 wyświetleń0 komentarzy
bottom of page