top of page

Natura melodii

O twórczości Wojciecha Stępnia miałem okazję pisać przy okazji relacji z koncertu Pieśni kompozytorów śląskich, odbywającego się w ramach XIX Śląskich Dni Muzyki Współczesnej. Na stronie Internetowej czasopisma Scontri ukazała się wówczas krótka wzmianka o prawykonanym wtedy cyklu Five Letters to the Beautiful Knight. Natomiast obszerniejszy wpis dotyczący wybranych pieśni i towarzyszących im teledysków pojawił się na naszym blogu (https://www.naczteryrece.pl/post/prostota-subtelno%C5%9Bci). Jednak zamiast snuć rozważania nad każdą zapisaną nutą, postanowiłem tym razem porozmawiać z samym kompozytorem. W moim debiutanckim wywiadzie pytam m.in. o jego twórczą drogę, o amerykańskie stypendium, feminizm, a nawet o to, co ma viola da gamba do szant. O fantazyjnym połączeniu barokowego instrumentu i morza będzie się można przekonać również na żywo w chorzowskim Teatrze Rozrywki. W tym miejscu pragnę również podziękować Pani Beacie Klycie za współpracę redakcyjną.


 

BM: Pamięta Pan pierwszy impuls, który pchnął do tego, by zostać kompozytorem? WS: Dosyć wcześnie podjąłem decyzję o komponowaniu. Pamiętam, że jak byłem uczniem Szkoły Muzycznej im. Grzegorza Fitelberga w Chorzowie, wziąłem – w sumie dla hecy – zeszyt nutowy i cyrkiel, a następnie podziurkowałem pięciolinie i połączyłem powstałe punkty. To była moja pierwsza zabawa i impuls kompozytorski. Nie można było tego nazwać utworami, ale zainspirowało mnie to do podjęcia dalszych działań kreatywnych.


BM: Jakie to były działania?

WS: Oprócz muzyki, było to przede wszystkim malarstwo, a także rysowanie i szkicowanie ołówkiem. Były to moje wielkie fascynacje, które częściowo zniknęły, kiedy zacząłem uczyć się muzyki. Moje pierwsze utwory były miniaturami na fortepian, które bardzo mi się podobały. Pokazywałem je moim nauczycielkom z fortepianu i audycji muzycznych, a one bardzo zachęcały mnie do podjęcia dalszej drogi w tym kierunku. No i last but not least niesamowicie zainspirowała mnie muzyka Griega, z którą w tym czasie po raz pierwszy się zetknąłem.


BM: Można powiedzieć, że był Pan samoukiem. Nie miał Pan żadnego mentora-kompozytora, który czuwałby nad nowymi utworami?

WS: Nie. Dopiero gdy miałem 15 lat, ówczesna studentka kompozycji, koleżanka mojej znajomej z Akademii Muzycznej, poleciła mnie na konsultację u jakiegoś profesora kompozycji. Wtedy odkryłem Akademię i prof. Bogusławskiego. Po swoich zajęciach przyjął mnie do sali 23, przejrzał moje prace i powiedział, że może mi dawać prywatne lekcje kompozycji. Mogę powiedzieć, że to był mój pierwszy mentor, była to jednak krótka relacja, trwająca jakiś rok. Kiedy poznałem bliżej muzykę Bogusławskiego, okazało się, że to zupełnie nie moja estetyka, kłócąca się w dodatku z moim światopoglądem. Mimo to powstało trochę kompozycji pod jego kierunkiem, np. mój pierwszy cykl pieśni, 24 Preludia fortepianowe, które jednak nigdy nie zostały wykonane.


BM: Czy z tego powodu później, już na studiach, wybrał Pan klasę kompozycji prof. Knapika?

WS: Moje studia kompozytorskie zaczęły się w ogóle bardzo ciekawie. Zawsze chciałem „pójść” na kompozycję, bo zawsze ciągnęło mnie w tym kierunku. Nawet w mojej szkole w „Słowaku” zorganizowałem mały koncert kompozytorski, w trakcie którego były wykonane moje utwory. Natomiast byłem chyba zbyt nieśmiały, żeby pójść na studia kompozycji. Ostatecznie złożyłem dokumenty tylko na teorię muzyki, ale uznałem, że wezmę też teczkę ze swoimi pracami na egzamin. Oczywiście nikt nie chciał ich oglądać. Dostałem się natomiast na teorię muzyki. Podczas zajęć z technik kompozytorskich, które prowadził Profesor Knapik, byłem wtedy chyba na drugim roku studiów, omawialiśmy Messiaena. Dostaliśmy zadanie na napisanie utworu w jego stylu i tak powstała pieśń. Została dobrze przyjęta przez Profesora, który zaproponował mi naukę w jego klasie kompozycji. I tak to się zaczęło, wszedłem do klasy kompozycji trochę „tylnymi drzwiami”.


BM: Jak się układała współpraca z Prof. Knapikiem?

WS: Prof. Knapik był i jest do dzisiaj dla mnie ważną postacią. Myślę, że przyciągnęła mnie do niego jego silna osobowość, wyraziste poglądy dotyczące muzyki, z którymi jednak nie zawsze się utożsamiałem. Jednak nie miałem wtedy takiej charyzmy i dopiero, gdzieś w 10 lat po skończeniu studiów, byłem w stanie wyrazić odmienne zdanie. Z jednej strony poznałem wybitną osobę, z drugiej nie byłem w stanie wypowiedzieć tego, co chciałem. Mogłem to wyrazić oczywiście w muzyce, ale nie w słowach.


BM: Mówił Pan dużo o rozmowach z Profesorem, natomiast nie padło nic o warsztacie kompozytorskim.

WS: Profesor zwracał szczególną uwagę na kształtowanie formy muzycznej oraz na budowanie muzycznej narracji. Myślę, że to najważniejsze, co wyniosłem z tych zajęć. Widać to w moich kompozycjach. Staram się budować narrację muzyczną, która musi się w jakiś sposób „domknąć”. Oprócz tego, zawsze chciałem, żeby moja muzyka była bardzo emocjonalna. Myślę, że do dziś jest to dla mnie istotne, a muzyka Profesora też się tym charakteryzuje.


BM: Ukończył Pan studia w 2005 roku, po czym zajął się głównie teorią muzyki. Dlaczego kompozycja zeszła na dalszy plan?

WS: Było to spowodowane różnymi kwestiami. Mój twórczy kryzys rozpoczął się po ukończeniu Koncertu wiolonczelowego, który był moją pracą dyplomową. Była to jedna z moich dłuższych kompozycji, którą wykonała orkiestra Liceum Muzycznego w Katowicach w sali Filharmonii Śląskiej. Pomimo tego, że na egzaminie dyplomowym otrzymałem najwyższą notę, stwierdziłem, że nie podoba mi się to, co napisałem; coś mi po prostu w tej muzyce nie pasowało. Nie była moja, była jakąś kalką. Na ratunek przyszła mi wtedy muzyka Rautavaary. Kiedy ją usłyszałem, to uznałem, że chciałbym uczyć się u niego kompozycji. Stwierdziłem, że Finlandia może być miejscem, w którym poznam nowe techniki kompozytorskie, będę mógł zetknąć się z całkowicie inną kulturą i w ten sposób przezwyciężę swój kryzys.


BM: Jednak ostatecznie w Finlandii studiował Pan nie u Rautavaary, a u prof. Tarastiego, w dodatku nie kompozycję, a muzykologię.

WS: Tak. Rautavaara odpisał mi, że niestety z powodu choroby (był wtedy po zawale), nie może mi dawać lekcji, natomiast może się ze mną spotkać. Do tego spotkania doszło w tym samym roku, w którym został wykonany Koncert wiolonczelowy. Wtedy poznałem również prof. Tarastiego, który zaproponował mi studiowanie muzykologii. Zrobiła się ciekawa paralela – tak jak Prof. Knapik zaproponował mi studiowanie kompozycji, tak prof. Tarasti zaproponował studiowanie muzykologii, a właściwie robienie doktoratu pod jego kierunkiem.


Początkowo chciałem jednocześnie komponować oraz zajmować się doktoratem z muzykologii. Niestety moje zamiary bardzo szybko mnie przerosły. Moja sytuacja prywatna stała się wtedy bardzo trudna, a połączenie jej z kryzysem wynikającym z Koncertu, spowodowało, że postanowiłem zrobić sobie przerwę od komponowania. Chyba jestem taką osobą, która pisząc muzykę, potrzebuje absolutnego spokoju. Ten spokój musi mieć dwa aspekty: zewnętrzny, czyli cisza w mieszkaniu, w najbliższym otoczeniu; oraz wewnętrzny. Wydaje mi się, że ten spokój wewnętrzny utraciłem w 2005 roku i pomimo pomysłów kompozytorskich, nie byłem w stanie ruszyć ich w żadnym kierunku. Musiałem przejść bardzo długo trwający proces wewnętrznego odblokowania się, aby móc wrócić. A gdy już wróciłem, to z napisaną operą.


BM: Przed operą nie powstał żaden nawet najmniejszy utwór?

WS: Po ukończeniu studiów miałem różne pomysły, m.in. na Koncert fortepianowy, którego nigdy nie ukończyłem. Napisałem Tryptyk paschalny na chór mieszany i chór chłopięcy, który nie został nigdy wykonany. Najdłużej dojrzewającym wtedy pomysłem, była opera.


BM: Ile dojrzewała?

WS: Prawie 13 lat. Pomysł pojawił się pod koniec studiów. Pamiętam, że najpierw znalazłem libretto Romana Brandstaettera, ale nie miałem w ogóle czasu go opracować i zająć się nim na poważnie. Dopiero gdzieś w 2018 roku podczas rozmowy z Alkiem Nowakiem coś się ruszyło. To on polecił mi librecistkę Małgorzatę Sikorską-Miszczuk, autorkę libretta do Czarodziejskiej góry Pawła Mykietyna, oraz zapewnił mnie, że Związek Kompozytorów Polskich pomoże mi wystawić operę.


BM: Opera to ciekawy wybór na powrót. Nie myślał Pan, żeby wrócić z czymś bardziej osobistym? Może z cyklem pieśni?

WS: Rzeczywiście na początku miałem pomysł na skomponowanie pieśni, jednak ostatecznie napisałem je później. Były to Five Letters to the Beautiful Knight do słów Raimbauta de Vaqueirasa. Miałem już teksty, nawet ukończoną pierwszą pieśń, ale stwierdziłem, że ta forma nie koresponduje do końca z tym, co chcę zrobić. A chciałem opowiedzieć historię z własnego życia, która moim zdaniem najlepiej mogła zarezonować w formie opery. Wzorowałem się na Dydonie i Eneaszu Henry'ego Purcella, w związku z czym od razu narzuciła się kameralna obsada i ramy czasowe ujęte w mniej więcej godzinę. Chciałem również, żeby był to rodzaj misterium, które w kontekście języka muzycznego nie byłoby współczesne, a bardziej barokowe. Oprócz tego od dłuższego czasu fascynowała mnie viola da gamba, więc wymyśliłem sobie konsort viol.


BM: Dlaczego akurat ten instrument?

WS: Viola zawsze była dla mnie instrumentem duszy, który najlepiej ilustruje najmniejsze jej poruszenia. Zresztą wielu teoretyków tego instrumentu też zauważyło, że viola brzmi prawie jak ludzki głos. Pomyślałem, że chcę aby każda z viol symbolizowała jedną z postaci. Bohaterowie zyskali więc nie tylko swoją duszę, swój cień, swoje alter ego, ale także serce. Zresztą ten pomysł z pięcioma violami zaczerpnąłem z szóstej kantaty Ad cor z Membra Jesu Nostri Dietricha Buxtehudego.


BM: Często sięga Pan po ten instrument. Pojawia się chociażby jako głos towarzyszący barytonowi w Five Letters to the Beautiful Knight. Czy są jeszcze jakieś plany na wykorzystanie violi?

WS: Chciałbym wykorzystać ją w swojej najnowszej kompozycji. Mam już libretto. Oprócz tego chcę stworzyć duży cykl utworów tylko na ten instrument. Będzie to zupełnie inna muzyka niż do tej pory, chcę poeksperymentować z gambą.


BM: To ciekawe, że chce Pan teraz skomponować utwór czysto instrumentalny. Wydawało mi się, że bardziej inspiruje Pana słowo, niż muzyka „absolutna”. WS: Słowo zawsze miało na mnie duży wpływ. Jeszcze w trakcie studiów u prof. Knapika, zdałem sobie sprawę, że pieśni to utwory, które najbardziej lubię pisać. Oczywiście komponowałem na studiach dużo muzyki religijnej (Msza, Pieśni liturgiczne, Hymny brewiarzowe), jednak to w pieśniach odkryłem coś dla siebie. Zawsze przemawiały do mnie konkretne wiersze oraz obrazy w nich zawarte.


BM: Czy był jakiś twórca, który szczególnie Pana zainspirował?

WS: Tych inspiracji było dużo. Na studiach po raz pierwszy zetknąłem się z twórczością amerykańskiego poety Walta Whitmana. Jego wiersze od razu mnie zafascynowały i do dziś często do nich wracam. Polski przekład uznałem za całkiem niezły, ale szczególnie spodobało mi się brzmienie języka angielskiego. W tym czasie pisałem pracę magisterską o Up into the Silence Knapika, co pozwoliło mi poznać twórczość E. E. Cummingsa. do jego wierszy też chciałem napisać muzykę. Nic się z tego narodziło, ale fascynacja pozostała. Później czytałem jeszcze Henry’ego Thoreau czy też Emily Dickinson.


BM: Co było najciekawsze w tych wierszach?

WS: Myślę, że specyficzny klimat angielskiej literatury, z którą zawsze czułem się dobrze. Zawsze interesowało mnie morze, wiatr, wyspy, mgła… To wszystko jest zawarte w tej poezji. Przede wszystkim fascynuje mnie w niej sposób ukazania tematyki miłosnej.


BM: Co decyduje o ostatecznym wyborze tekstu?

WS: Tekst musi ze mną w jakiś sposób korespondować. Często go czytam, wracam do niego. Po pewnym czasie sprawdzam czy ponownie może mnie wzruszyć. Tak wracam, wracam, aż w końcu rodzi się jakaś myśl, czy to melodyczna, czy harmoniczna. Idąc od nitki do kłębka, rodzi się utwór. Niektóre pieśni powstają bardzo szybko, czasem jestem w stanie napisać utwór zupełnie ad hoc. Natomiast później bardzo długo pracuję nad powstałymi szkicami. Każdy dźwięk jest dla mnie ważny, może też dlatego tak mało komponuję.


BM: Wyobraża Pan sobie kiedyś napisać pieśni do polskich tekstów?

WS: Na razie nie. Musiałyby być to teksty, które rzeczywiście w jakiś sposób by ze mną współgrały. Bardzo denerwują mnie w naszym języku szeleszczące spółgłoski, które przerywają narrację. Dla mnie linia melodyczna jest rzeczą najważniejszą, a przez nie fraza się „zacina”. Na razie cały czas „siedzę” w klimacie poezji anglojęzycznej i nie wiem czy kiedykolwiek z niego wyjdę. Chyba też jest tak, że kiedy piszę do amerykańskich czy brytyjskich wierszy unikam oczywistości. Słowa nie narzucają mi konkretnego znaczenia. Język polski jest dla mnie w tym względzie ograniczony.


BM: Wspominał Pan, że viola da gamba będzie wykorzystana w nowym utworze. Na jakim tekście będzie oparty?

WS: Tekst wymyśliliśmy razem z prof. Pawłem Jędrzejko będąc na rejsie wokół Wysp Kanaryjskich. Uznaliśmy, że chcemy napisać żeglarski musical, a raczej pieśni w formie musicalu nie jazzowego, ale bardziej szantowo-irlandzko-szkockiego. Libretto opisuje historię kapitana Who, ale na razie nie chcę więcej zdradzać. Informacje o musicalu pojawią się na moim blogu.


BM: Chyba nie zostanie użyty, tak jak w operze, konsort viol.

WS: Nie, konsortu wiol nie będzie. Obsada została pomyślana tak, żeby można było wykonać ten utwór w żeglarskiej knajpce – skrzypce, viola da gamba, a z głosów: amatorski chórek mężczyzn, kapitan – baryton, chłopiec okrętowy – kontratenor, dziwka okrętowa – mezzosopran i barman – bas.


BM: Tworzy się ciekawa zależność – zarówno w operze, jak i w najnowszym utworze wykorzystuje Pan tylko chór męski. Skąd taki wybór?

WS: To dobre pytanie. Wydaje mi się, że traktuję głosy męskie jako grupę, która w jakiś sposób jest związana z głównym bohaterem. W operze chór identyfikuje się z tym, co przeżywa główna postać – Król. W musicalu, który jest pomyślany jako utwór przeciwko kulturze patriarchalnej, główny bohater jest w pewnym sensie łajdakiem, a Ci marynarze są dokładnie tacy sami jak on. Stąd też wybór chóru męskiego, a nie żeńskiego. Lepiej koresponduje z głównym bohaterem.


BM: Wątki patriarchalne to chyba nowy wątek w Pana twórczości. Czy sztuka feministyczna w jakiś sposób wpłynęła na Pana twórczość?

WS: Chyba bardziej interesują mnie wątki LGBT i to, w jaki sposób odnajdują się w nich mężczyźni. Wątki feministyczne nie przekonują mnie w takim stopniu. Oczywiście je rozumiem, natomiast trudno jest mi się z nimi utożsamić. Nie jestem w stanie wejść w skórę kobiety-feministki, która mogłaby się pojawić w mojej historii. O wiele łatwiej jest mi przedstawić postać kobiety, wychowanej w kulturze patriarchalnej, która jest gdzieś zupełnie na boku. W podobny sposób była/jest traktowana mniejszość LGBT.


BM: Niedługo wyjeżdża Pan na stypendium Fulbrighta do Kalifornii, podczas którego zostaną podjęte badania w zakresie tej tematyki. Skąd ten pomysł?

WS: To był pomysł, który pojawił się pięć lat temu. Faktycznie, jadę na Uniwersytet w Kalifornii (UCLA), na wydział muzykologiczny i Queer Studies. Zamierzam tam, ale także w San Francisco i w Nowym Jorku, przeprowadzić serię wywiadów z różnymi kompozytorami, np. Jakiem Heggiem, Johnem Corigliano, Marco Adamo czy Nico Muhlym. Na razie zbieram pomysły na pytania wywiadów, na podstawie których chciałbym napisać jeden czy dwa artykuły, a jeżeli będzie wystarczająco dużo materiału źródłowego, to może nawet książkę.


BM: Rozumiem, że wywiady będą częścią jakiejś większej całości.

WS: Tak, mam spore plany. Chciałbym stworzyć międzynarodowy projekt, który badałby jak kompozytorzy identyfikujący się jako osoby LGBT odbierają religijność. Jak wątki biograficzne przekładają się na ich twórczość, jakie są różnice w tym względzie pomiędzy różnymi wierzeniami. Ogólnie, co takiego kompozytora dotyka, co porusza, jak podejmuje tematy zakazane, w jaki sposób dokonuje się proces transgresji, przekraczania zakazów.


BM: Badania zostaną zawężone tylko do wątku duchowości?

WS: Tak, chciałbym się skupić głównie na nim. Na ile osoby LGBT identyfikują się z religią swoich przodków. Będę też pytał o kwestie związane z ich rodziną. W jakim środowisku byli wychowywani? Czy rodzina była religijna, czy wręcz przeciwnie? Czym dla takiego kompozytora jest w ogóle muzyka związana z duchowością? Czy jeżeli temat kompozycji jest związany z tematyką miłosną, czy jest w stanie odnaleźć jakieś paralele religijne? To są bardzo szerokie pytania, które zahaczają o światopogląd twórców.


BM: Zdaje się, że Stany Zjednoczone to miejsce, w którym występuje bardzo zróżnicowany konglomerat wierzeń religijnych?

WS: Sytuacja kościołów w Stanach jest bardzo ciekawa. W Polsce mamy chrześcijański monolit religijny. W Ameryce nie ma czegoś takiego, nie ma jednej wiary. Jest tam dużo kościołów protestanckich, które są jednak mocno rozdrobnione i są odłamy, które w Polsce w ogóle nie funkcjonują. Chrześcijaństwo jest oczywiście bardzo ważną religią, widać to chociażby w postaci prezydenta, który najlepiej jeżeli jest postacią wierzącą, a jeszcze lepiej, kiedy powołuje się na Boga. Wtedy ludzie chętniej go słuchają i jest bardziej przekonywający.


BM: Spodziewa się Pan dużego szoku kulturowego?

WS: Tak. Trudno przewidzieć jak faktycznie wygląda ta kultura. Czytam dużo o Ameryce, ale wiem, że to co przeczytałem, to co zobaczyłem w filmach, jest zupełnie inne niż w rzeczywistości. Zresztą tak samo było jak jechałem do Finlandii, której zupełnie nie znałem. Wszelkie przygotowania są bardzo trudne do przeprowadzenia, jeżeli znajduje się w zupełnie innej przestrzeni. Jeżeli chciałby Pan przeprowadzić badania nad kompozytorami żyjącymi nad morzem w Polsce, to jest to o wiele prostsze. Jest ta sama kultura, zmienia się jedynie otoczenie, które może w jakiś sposób wpływać na twórców. Tutaj, to zupełnie inny świat, inna historia, inna mieszanka kulturowa.


BM: Czy oprócz badań myśli Pan, że znajdzie czas na tworzenie nowych kompozycji?

WS: Myślę, że tak. Whitman czeka na Amerykę. Będą to pieśni, które chciałbym ująć w cykl, chociaż chyba nie chcę mówić za dużo o utworze, którego jeszcze nie ma. Zdradzę tylko, że chciałbym go zatytułować We are Nature Jesteśmy naturą. Chciałbym pokazać, w jaki sposób osoby LGBT są naturą, na przekór tym, którzy wypominają, że ich preferencje byłyby z nią sprzeczne. Wszelkie metafory Whitmana, dotyczące drzew, liści, gałęzi, korzeni, fal, chciałem rozpatrzyć właśnie pod tym kątem.


BM: Zapowiada się bardzo ciekawie. W takim razie czekamy z niecierpliwością na partyturę oraz nagranie. Dziękuję za rozmowę.


75 wyświetleń0 komentarzy
bottom of page