Ocean nas zaleje
Kompozytor, ekolog, aktywista. Tak najzwięźlej określa się Johna Luthera Adamsa. Urodzony w 1953 roku na południu Stanów Zjednoczonych muzyczny outsider pozostaje postacią celowo poza głównym nurtem. Nie gości na wielkich światowych festiwalach muzyki współczesnej, tylko raz w 2008 roku polska publiczność miała okazję zetknąć się z jego The Light within na Warszawskiej Jesieni. Zdaje się, że dopiero po sukcesie Become ocean w 2014 roku także w Ameryce jego muzyka wyszła poza pustynną chatynkę, którą obrał za swoją ostoję pracy. I już nikt nie myli go z innym, nieco bardziej znanym Adamsem, tym od Nixona w Chinach.
To wycofanie z tętniącej życiem zglobalizowanej metropolii można odczytywać za gest sprzeciwu wobec niemożliwego tempa życia; wsłuchanie się w naturę, odkrycie jej naturalnego piękna. Przyroda dziewiczej Ameryki jako źródło inspiracji legła u podstaw jego artystycznej drogi i pulsuje wyraźnym tętnem właściwie w każdym utworze.
Pierwsze muzyczne doświadczenia zdobywał jako perkusista w amatorskich zespołach rockowych. O ile w Europie podział na muzykę "rozrywkową", z mnóstwem podgatunków oraz muzykę "klasyczną" czy (o zgrozo!) "poważną", o tyle w Ameryce wszelkie granice pozostają nieostre i, mówiąc oględnie, muzyka dzieli się na dobrą i złą. Dlatego nie powinno nikogo dziwić, że wielu współcześnie uznanych twórców rozpoczynało w ubocznych nurtach. A zresztą - czy im więcej eksperymentów, tym nie lepiej?
Profesjonalne wykształcenie Adams zdobył w Valencii na Zachodnim Wybrzeżu, studia ukończył jako jeden z pierwszych absolwentów klasy Johna Tenneya na California Institute of Arts. Swoje dalsze kroki skierował ku Nowemu Jorkowi, gdzie obracał się w kręgu Johna Cage'a i Lou Harrisona. To od nich przejął filozofię sztuki, zatopienia w przestrzeni, trwania tu i teraz. Choć jego utwory nie odnoszą się bezpośrednio do technik medytacyjnych, tych bliższych tradycji Wschodu, to bezsprzecznie emanuje od nich duch kontemplacji.
Prócz kariery twórczej działał aktywnie także jako muzyk orkiestrowy, perkusista w Fairbanks Symphony Orchestra i Arctic Chamber Orchestra. Właśnie to rozbudowana perkusja, ale niekoniecznie utożsamiana z wybijaniem równomiernego rytmu, stała się kluczowym elementem jego techniki. Traktując ją chwilami jak instrument szamański, np. na płycie Strange and Sacred Noise, rozpisuje gwałtowne, niemogące skończyć się inkantacje, które mają swój odpowiednik w muzyce Indian. Jego styl jest rozpięty między postminimalizmem, szczególnie w dużych partyturach orkiestrowych, rozwijanych na zasadzie repetycji prostych komórek a formą wolną, eklektyczną, włączając instalacyjność, wariabliność wykonania. Lwią część swojego dorobku wydaje we współpracy z Cantaloupe Music, przy czym każdy z albumów ma własną narrację i dramaturgiczny sens.
Już w latach 70. Adams zaangażował się w działania na rzecz dóbr przyrodniczych Alaski (Alaska National Interest Lands Conservation Act). Swój aktywizm skierował przede wszystkim w kierunku przeciwdziałaniu wylesianiu i utracie bioróżnorodności. Sprzyjał temu polityczny klimat, wybór prezydenta Jimmiego Cartera z ramienia Partii Demokratycznej oraz kiełkujące wówczas ruchy ekologiczne (m.in. Greenpeace). Później jednak odszedł w kierunku twórczości artystycznej, która przecież może odnosić się do tych samych problemów, co masowe demonstracje - po prostu nieść przesłanie przeciwko naruszania ekosystemu.
Eksploracja stosunku człowieka do natury ma u Johna Luthera Adamsa co najmniej kilka wymiarów. W Inuksuit, kompozycji możliwej do wykonania przez perkusistów w liczbie od 9 do 99, najlepiej na otwartej przestrzeni przedstawia jedną z możliwości zjednoczenia świata ludzkiego ze światem przyrody. Szumowi wiatru odpowiada pocieranie drewnianych instrumentów o siebie czy szmer zaklinacza deszczu. W płytowej realizacji (przez swoją wielowersyjność, każde wykonanie jest niepowtarzalne) można wyczuć wyraźną strategię narracyjną - z odgłosów lasu, śpiewów ptaków stopniowo wyłania się uniwersum ludzkich, sztucznych instrumentów. Zrazu zupełnie obce, by po burzliwej kulminacji stopniowo wtopić się w tło.
W innych utworach włącza natomiast media elektroniczne, jako live electronics (Dark waves, Four tousand holes) albo taśmę (the place we began), często z nagranymi dźwiękami biosfery. Pozwala sobie więc przenieść skrawek świata do sali koncertowej, z zewnątrz do wewnątrz. Podobnie traktuje chór (Canticles of Holy Wind), każąc mu śpiewać długie wokalizy albo głoski imitujące wiatr; w ten sposób wyczarowuje miejsca daleko, daleko poza miastami.
Do szeroko to rozumianego wsłuchania się w krajobraz, można zaliczyć pojawiające się niejednokrotnie imitacje śpiewu ptaków. To w muzyce nihil novi, pamiętając już o niektórych frazach z VI Symfonii Beethovena czy Karnawału zwierząt Saint-Saënsa. Najwyraźniej widać to w XX wieku, który minął pod wielką fascynacją ornitologiczno-muzyczną. Śpiew ptaków miał olbrzymie znaczenie w dziele Oliviera Messiaena, później także Einojuhaniego Rautavaary (np. w Cantus arcticus), dla którego był ostoją świata ponadludzkiego, gdzie nasze wartości uniwersalizują się lub tracą na znaczeniu. Analogiczną symbolikę da się wyczytać u Adamsa, gdy stylizacje drozdków rudych w songbirdsongs Adamsa służą nie tylko przeniesieniu słuchacza na obrzeża alaskańskiego lasu, lecz także przedstawieniu sytuacji jednostki wobec wiecznietrwałej przyrody. Adams daje na ten stan rzeczy receptę na poły optymistyczną, typowo "amerykańską" - by stanąć i podziwiać. To wprawdzie świat, który nas może zniszczyć, ale świat piękny. Respect w miejsce timor et tremor.
Od 1978 do 2014 roku Adams swój dom wraz ze studiem miał na Alasce. Z zimnej północy, kilka lat temu przeprowadził się w klimat o wiele bardziej suchy i słoneczny. Wraz z żoną mieszka i tworzy na pustyniach Meksyku, Chile i południowo-wschodnich Stanów Zjednoczonych. To zamiana jednego żywiołu na drugi, zamiast wody i powietrza, teraz ziemia. Zresztą te eksploracje znajdują odpowiednik w jego muzyce: po szeregu dzieł "zimnych", zatopionych w niskich rejestrach, przyszedł czas na światło, oślepiający blask, zwielokrotniony przez rozgrzany piasek.
W swoim Become Ocean (2013), narodzonym m.in. Pulitzerem i Grammy, Adams stara się odwzorować ruch morskiej tafli. Wedle samego kompozytora, tytuł wziął się z krótkiego wiersza Johna Cage'a, który porównał muzykę Lou Harrisona do delty rzeki i, gdy jej słuchamy, "stajemy się oceanem". Wielka orkiestra roztapia się w nieustannie powtarzanych krążących frazach w typie minimal music. Wszystko rozwija się w bardzo wolnym tempie, zmiany są wręcz niezauważalne. Ale niech to "stanotrwanie" nikogo nie zmyli - kilka naprawdę potężnych kulminacji potrafi wybić z chwilowego zastoju. Jak to ktoś obrazowo wytłumaczył - to odłamujące się masy lodowców wpadające w ocean.
Adams uzupełnił następnie Become ocean o Become River i Become Desert, tworząc trylogię otwartą na różne ścieżki interpretacji. Po pierwsze jako ukierunkowanego ruchu wody - od najwyższych górskich źródeł, aż do morza. A po drugie jako ostrzeżenia, że równie dużym problemem teraźniejszości jest wysychanie rzek, pustynnienie i wielka susza. I po trzecie, jako dwóch antagonizmów: wody i ziemii.
Oprócz samej materii muzycznej, której momentami blisko do gatunków soundscape'u, ważny dla Adamsa pozostaje ruch dźwięku w przestrzeni. Rzecz jasna, poza oczywistymi realizacjami w postaci przestrzennych instalacji, gdzie publiczność spaceruje między wykonawcami, czyniąc odbiór dzieła dla każdego niepowtarzalny (Sila: The Breath of the World albo Inuksuit), w utworach symfonicznych dzieli zespół na mniejsze grupy na estradzie. W Become Ocean jest ich trzy, w Become Desert - aż pięć z dodanym chórem. Muzyka zaczyna otaczać odbiorcę jak powietrze, przykuwa uwagę, ale pozwala oddychać.
Człowiek pozostaje w cieniu wielkich zmian środowiska, topnienia lodowców, stoi z boku, cała sytuacja napawa go lękiem. Zamiast buńczucznie protestować, woli w melancholii obserwować odchodzący świat tonący w podnoszącym się wciąż wszechoceanie. Melancholia to może złe słowo, lepsza byłaby nostalgia albo zaduma. Adams sam określa się raczej jako optymistę, dlatego daleko mu od aktywistycznego brutalizmu Nona albo Neuwirth, bez dosadności. Ta muzyka nie uwiera, nie ma aspiracji do wywracania zastanego porządku i niszczycielskiej rewolucji. I w tym paradoksalnie tkwi jej siła. Zupełnie inny był przecież kierunek pierwotnej filozofii amerykańskiej, osławionych już transcendentalisów - Emersona, Alcottów i Thoreau, zapatrzonych w naturę i przeciwnych dialektycznym starciom po drugiej stronie Atlantyku. Tak jak Ives, Adams spogląda na świat z nadzieją, obok rosnących zagrożeń.
Wszystko wskazuje niestety na to, że poziom wód nieubłaganie podnosi się i winien jest temu człowiek. Natura powoli, acz sukcesywnie odzyskuje prawo do władania Ziemią, tak jak apokaliptycznie kończy się Mapa i terytorium Michela Houellebecqa - "Następuje totalny triumf świata roślinnego". Adams przy całej świadomości sytuacji, wybrał muzykę, by to światu zakomunikować. Czy nie powinien trwać przy ekologicznym aktywizmie? I tak, i nie. Artystyczne posłannictwo to walka o lepsze jutro na zupełnie innej płaszczyźnie.
Ocean nas zaleje. A my będziemy patrzeć i słuchać.
Źródła
https://www.nytimes.com/2020/11/26/arts/music/john-luther-adams-music.html
https://www.audubon.org/news/how-acclaimed-composer-found-his-musical-voice-through-birdsong
https://www.pulitzer.org/winners/john-luther-adams
https://www.theguardian.com/music/2018/oct/30/john-luther-adams-composer-become-ocean