top of page

Waltorniowe meandry

Po krótkim intermezzo w postaci recenzji koncertu z katowickiego Festiwalu Prawykonań, wracamy do rozpoczętego tematu koncertów waltorniowych Ryszarda Straussa. Kiedy pierwszy z nich zapowiadał pierwsze operowe arcydzieła, tak drugi zdaje się wspominać czas miniony jednocześnie patrząc w przyszłość. Nie wyprzedzajmy jednak wszystkich faktów, niczym archeologowie odkryjmy delikatnymi pociągnięciami pędzelka najciekawsze szczegóły II Koncertu waltorniowego Es-dur.


Utwór został ukończony w 1942 roku i stanowi jedną z pierwszych kompozycji napisanych po Capricciu, jego ostatniej operze. Powstawał zresztą w momencie szczególnym, kiedy II wojna światowa szalała po całej Europie. Oprócz tego kompozytor zaczął podupadać na zdrowiu, żona Pauline straciła wzrok, a najbliższa rodzina o żydowskich korzeniach została zesłana do obozu koncentracyjnego. Skrajnie negatywne wydarzenia teoretycznie powinny przełożyć się na charakter kompozycji. Jednak Strauss nigdy wcześniej, ani też później nie stworzył tak wspaniale neoklasycznego utworu z lekkimi częściami skrajnymi i z wolną, nokturnową częścią środkową. Niektórzy muzykolodzy tej desynchronizacji pomiędzy życiem prywatnym a kompozycją doszukują się w niestabilności finansowej kompozytora wymuszającej większą ostrożność. W końcu czas nie sprzyjał eksperymentom, w szczególności gdy zamieszkiwało się w samym centrum działań wojennych. Przyczyny społeczno-ekonomiczne można by jeszcze mnożyć, chciałbym jednak zwrócić uwagę na aspekty muzyczno-filozoficzne obecne również we wcześniejszych dziełach Straussa.

Odwołuję się tu do najsłynniejszej muzycznej farsy XX wieku, czyli Kawalera z różą. Na powierzchni to zaledwie kolejny prosty trójkąt miłosny – dojrzała Marszałkowa zakochuje się ze wzajemnością w młodym Oktawianie. Ten z kolei, widząc po raz pierwszy Sophie, poznaje nowe uczucie miłosne (sytuacja prawie, jak w postaci Cherubina w Weselu Figara, ale prawie robi wielką różnicę). Ostatecznie Marszałkowa zostanie porzucona, a Oktawian i Sophie połączą się przy akompaniamencie świetlnych plam tematu róży i delikatnych linii melodycznych ich finałowego duetu. Jednak cała ta zabawa, może zmienić się bardzo szybko w operę o poważnym temacie, wystarczy jedynie zmienić optykę. Kiedy postawimy w roli pierwszoplanowej nie dwójkę młodzianków, a kobietę postawioną wysoko na drabinie społecznej, zauważymy tematykę przemijania, nietrwałości czasu i kruchości życia. Nie jest to zadanie łatwe odczytać Kawalera w ten sposób, w końcu postać Marszałkowej możemy śledzić jedynie w pierwszym akcie i w zakończeniu trzeciego, jednak jej postawa i fragmenty solowe są na tyle wyraziste, że wystarczy delikatnie zmienić swoje oczekiwania względem tej prościutkiej historyjki.


Dobrze, ale jak się to ma do koncertu waltorniowego? Utworu w gruncie rzeczy należącego do muzyki absolutnej, w którym program każdy może sobie dopowiedzieć, a poszczególne elementy zinterpretować we własny sposób. Tak jak w przypadku dzieła scenicznego z 1911 roku, pod warstwami wirtuozowskich skoków w temacie pierwszej części, zwariowanego ronda, diatonicznej w znacznej mierze harmoniki, kryje się masa subtelności, które dają obraz dzieła o wiele bardziej złożonego. Wyjdźmy od kolorytu II Koncertu waltorniowego, który przez duży skład orkiestrowy oraz umiejętne zestawianie go z solistą odznacza się przenikliwą jaskrawością w skrajnych częściach oraz matowym błękitem części środkowej. Oprócz tego sama instrumentacja zasługuję na parę słów uznania. Jednym z najciekawszych momentów w tym kontekście jest wstęp w II części, w której następuje powolne „odkrywanie” kolejnych instrumentów. Zaczynamy od akompaniamentu smyczków i duetu obój-fagot, po pewnym czasie dołącza flet i klarnet, do kompletu brakuje nam waltorni, która odzywa się początkowo z orkiestry, antycypując wejście solisty.


Oprócz tego można zauważyć w Koncercie zapowiedź ostatniego większego dzieła Straussa, czyli cyklu Czterech ostatnich pieśni. Pewne rozwiązania fakturalne w środku I części, wstęp instrumentalny w ogniwie środkowym, jak i ogólny wydźwięk kompozycji zdaje się odnajdywać dalekiego krewniaka w pieśniach do słów Hessego i Eichendorffa. Kiedy jednak w finałowej kompozycji kompozytor godzi się ze śmiercią idąc z nią ramię w ramię, tak w Koncercie następuje pewnego rodzaju jej wyparcie. Tak jakby nie dopuszczał do siebie myśli o swojej tragicznej pozycji, siłowo odrzuca ją i afirmuje w całości radość życia. Jedynie w krótkich odcinkach chromatycznych i nagłych zmianach tonacji opuszcza gardę ukazując swoje prawdziwe oblicze.


Po wielu meandrach, należy odłożyć ponownie partyturę, nagrania i przejść do innych kompozycji. Twórczość Straussa na pewno nie raz pojawi się jeszcze na naszym blogu, może tym razem w wydaniu bardziej pozytywnym – zbliżająca się Ariadna na Naxos w spektakularnej obsadzie z Metropolitan Opera dobrze rokuje.

26 wyświetleń0 komentarzy
bottom of page