top of page

What’s next Kopatchinskaja?

Tak się szczęśliwie złożyło, że już niebawem, już za kilka tygodni (no, może miesięcy) ukaże się nowiutka płyta Patricii Kopatchinskiej, nie tylko skrzypaczki, ale artystki muzycznej w pełnym tego słowa znaczeniu. To będzie 29 album z jej udziałem, a właściwie trzeci w ciągu zaledwie pół roku. Tempo zgoła szaleńcze, szczególnie gdy spojrzy się cóż tam się znalazło! Mianowicie – Księżycowy Pierrot Arnolda Schönberga, a na dwóch poprzednich – zupełnie zaskakujące muzyczne zestawienia. Apetyt rośnie w miarę jedzenia, a ja już ostrzę sobie zęby na wyczekiwanego Pierrota – dlatego, by jeszcze bardziej zgłodnieć, powiem co nieco o Kopatchinskiej i jej artystycznych eskapadach.


Ale zaraz zaraz… skrzypaczka i Księżycowy Pierrot? Wprawdzie jest tam partia skrzypiec (które szczególnie niepokojąco prezentują się w Colombinie), niemniej nikt przecież nie sygnowałby całej płyty swoim nazwiskiem, skoro grałby tylko podrzędną partię. Dzieło Schönberga i Zehme (która popchnęła kompozytora w kierunku tego rodzaju poszukiwań) to przecież okazja do rozwinięcia skrzydeł swoich umiejętności dla wokalistki-aktorki, zmuszonej nie śpiewać, ale balansować między głosem postawionym a recytacją. Owe 21 melodramatów to panoptikum eksperymentów z tzw. Sprechgesang, czyli melorecytacją, która ma tylko dotykać podanej w partyturze wysokości, ale zdecydowanie trzymać się struktury naturalnej mowy. Rewolucyjność utworu, powstałego ponad 100 lat temu, bo w 1912 r., podzieliła krytyków na absolutnych adoratorów takiego ekspresjonizmu i – rzecz jasna – zjadliwych malkontentów. Kariera dzieła zaowocowała bardzo różnymi interpretacjami, od klasycznej, uporządkowanej, mistrzowskiej, ale chłodnej Christine Schaeffer i Pierre’a Bouleza z Ensemble Intercontemporain po brutalnie ostrą Karin Ott i Gruppo Musica Insieme di Cremona.


Teraz muszę już odkryć karty i powiedzieć, cóż ma do tego Kopatchinskaja. Otóż to ona wcieliła się w postać narratorki-Kolombiny! I to bynajmniej ta zapowiadana płyta nie jest jej pierwszym krokiem na schönbergowskiej drodze, ba, moje pierwsze zetknięcie się z jej sylwetką to był właśnie Pierrot. Berliner Philharmoniker poświęciła temu arcydziełu jeden z koncertów w ramach cyklu Late Night, a zatrudnienie Kopatchinskiej jako gwiazdy wieczoru było decyzją najpierw zaskakującą, a później – niezwykle satysfakcjonującą. Bo oto ona, cała na biało, w ciemnym makijażu, w za dużym kostiumie żywcem wyjętym z komedii dell’arte, poprowadziła całość wieczoru w spójny spektakl teatralny. Muzycy w skupieniu na scenie, a wokół nich krąży jak w hipnozie tajemnicza postać, co rusz dodając nowe wtręty, każąc grać muzykom solowe miniatury. Bo oto wiolonczelista ma wykonać piosnkę dla ukochanej, a przerywające poszczególne części cyklu walce Straussa w aranżacjach Weberna i Schönberga tym silniej podkreślają panujący nastrój modernistycznej, zniekształconej rzeczywistości, w której dawna tradycja blaknie. Interpretacja artystki nie jest wierna oryginałowi, o tym trzeba przestrzec wszystkich purystów. Wykrzywia linię melodyczną, dodaje nagłe wybuchy krzyku, zmienia dynamikę i chwilami rzeczywiście bardziej recytuje niż melorecytacje. A jakby tego było mało, dorzuca mini-sceny – gdy w Księżycowej plamie pojawia się kanon w raku, spaceruje tyłem po scenie, przy Pieśni wisielczej – rozwija stryczek, a przy Chorym księżycu – leży na ziemi i jakby wypatruje Srebrnego Globu na nieboskłonie.


W jednym z wywiadów przyznała, że nie raz grała Pierrota jako skrzypaczka, ale jej największym marzeniem było wystąpić jako aktorka i w 2017 r. po raz pierwszy się to urzeczywistniło w Sky Salt Lake City Nightclub. A wcześniej, artystyczna droga Kopatchinskiej była, co tu dużo mówić, bardzo meandryczna. Moim pierwszym nauczycielem muzyki był deszcz. Później – odczułam niezwykłą atmosferę mołdawskiej Cerkwi. Gdy tylko nauczyłam się mówić, poczułam nieskończoność wyobraźni – to jej słowa. Pochodząca z muzykalnej rodziny, urodzona w ekssowieckiej Mołdawii, w wieku 6 lat zaczęła uczyć się gry na skrzypcach, studiowała następnie w Wiedniu i Bernie także kompozycję. Wyraźnie deklaruje swoje muzyczne poszukiwania jako te z pogranicza, poza głównym nurtem Bacha, Beethovena czy Mozarta. A jeśli już do nich sięga, to odczytuje na nowo, trochę ironicznie, trochę ludycznie-prześmiewczo. Wielokrotnie bierze na warsztat repertuar XX w., warto przypomnieć jej nagrania utworów Galiny Ustwolskiej, a także Giji Kanczelego, Beli Bartoka, George’a Enescu czy Faradzha Karajewa, zrealizowane m.in. z Kremerata Baltica, Camerata Bern i Ensemble Modern. Nie boi się umieszczać obok siebie, np. Gesaulda z Cage’m (Take Two) albo Schuberta z Kurtagiem (Death and the Maiden).


A cóż zatem pojawiło się na jej dwóch ostatnich płytach, o których wspomniałem na początku? Ano Vivaldi z utworami współczesnych włoskich kompozytorów (What’s next Vivaldi?) oraz przegląd kompozycji napisanych specjalnie z myślą o Cameracie Bern (Plaisirs illuminés). Pierwszy album nagrała z Il Giardino Armonico pod dyrekcją Giovanniego Antoniniego, jednego z liderów wykonawstwa historycznie poinformowanego. Na okładce widzimy ludzką twarz, złożoną z fragmentów fotografii Kopatchinskiej i Antoniniego, ale także plastikowych butelek, rybich ości, po prostu - śmieci z lewej strony, a ziół, owoców i warzyw z drugiej. Surrealistyczny portret, jak z obrazów Arcimbolda, doskonale ukazuje to, czym cała płyta jest – żywym portretem weneckiego kompozytora, przepuszczonego przez filtr współczesności. Tempa, jakie narzucone są zespołowi, są koszmarnie zawrotne, La Tempesta di mare to rzeczywiście burza, muzycy zaczynają krzyczeć, emocje biorą górę. A tu nagle wlewa się w to modernizm, Francesconi, Cattaneo, Movio i Sollima, bardzo sensualni i potrafiący wydobyć z dawnego instrumentarium (prócz smyczków, dołącza flet prosty) wysublimowane barwy. Połączenie nieokiełznanej, młodej energii razem z wielobarwnością stało się twórczym emblematem nagrań skrzypaczki.


Na drugim krążku Kopatchinskaja wróciła do korzeni, wybierając utwory z rubieży kultur Wschodu i Zachodu. Spaja je nie tylko czas powstania, czyli XX i XXI w., ale także silne powiązanie z folklorem. Do współpracy zaprosiła Sol Gabettę, wiolonczelistkę, znaną m.in. z nagrań muzyki baroku z Cecilią Bartoli (Il Dolce duello) czy Roberta Schumanna oraz Francisco Colla, kompozytora, malarza i dyrygenta. Oprócz tradycyjnie kojarzonej muzyki z ludowością Ginastery, Kurtaga czy Veressa (jednego z uczniów Bartoka), znalazły się także kompozycje Colla, zdające się być kluczem interpretacyjnym. Krążek wziął bowiem nazwę od Oświeconych przyjemności, podwójnego koncertu na skrzypce, wiolonczelę i smyczki, inspirującego się z kolei płótnem Salvadora Dali pod tym samym tytułem. Surrealistyczny obraz z 1929 r. ma odnosić się do mocy oddziaływania kina i możliwości tworzenia przezeń alternatywnych rzeczywistości. Przenosząc to na materię muzyczną, kompozytor próbował stworzyć nowe światy, zestawiając przeciwieństwa: lament z elektryzującym flamenco, kołysankę z nieprzyjemnymi zgrzytami. A jako post-scriptum znalazły się dwie drobnostki: Lalula-Lied, bezsensowny wiersz Morgensterna w muzycznej szacie Colla jako ukłon w stronę wokalnych zdolności Kopatchinskiej i krótka improwizacja zespołu – śpiew ptaków, by przenieść się w nieistniejący świat przednowoczesnej, pastoralno-ludowej arkadii.


I tym samym, wspomniawszy Pieśń Laluli zataczamy zgrabnie koło, wracając z powrotem do wokalnego potencjału artystki. Przez całą swoją dotychczasową karierę pokazywała się zawsze z innej strony, nieszablonowo, nieprzewidywalnie. Chciałbym, by i taki był zapowiadany album z Schönbergiem. Warto wspomnieć, że prócz Księżycowego… znalazły się na nim także Fantazja op. 47 Schönberga, jego op. 19, op. 7 Weberna i Walc cesarski Straussa w opracowaniu samego mistrza dodekafonii. Po raz kolejny, powszechnie znane arcydzieło zostanie oświetlone (prześwietlone?) czymś zgoła innym. No, bo przecież, cytując Pierrota, Das Bild des Glanzes – zerfloss! / A obraz blasku – rozpłynął się!

68 wyświetleń0 komentarzy
bottom of page