Wielka gra uczuć
Kiedy pierwszy miesiąc nowego roku skłania raczej do patrzenia w przyszłość, tak najciekawsze styczniowe koncerty w katowickim NOSPR prezentowały muzykę dawną. Dawną, a jednak nowoczesną dzięki świeżym spojrzeniom młodych wykonawców. Aby nie pozostawać gołosłownym, w pierwszą niedzielę miesiąca w sali kameralnej zabrzmiały flety Lucie Horsch i lutnia Thomasa Dunforda, których inteligencja w doborze programu i przebijająca serdeczność pozostaną na długo w mojej pamięci. Natomiast w przedostatnią niedzielę wystawiona została okrojona wersja Partenopy – nieco mniej znanej opery Haendla.
Zanim do szczegółów wykonania, przejdźmy przez tę poplątaną historię stworzoną przez Silvio Stampiglię. Pokrótce – Arsace, Armindo i Emilio podkochują się w pięknej królowej Neapolu Partenope. Pikanterię wprowadza postać Rosmiry, cypryjskiej księżniczki, której Arsace wcześniej przyrzekł miłość. Pod przykrywką rycerza Eurimene przybywa do Neapolu przekonać się o niewierności byłego kochanka. Bohaterowie spędzą w tym wrzącym od uczuć garnuszku ponad dwie godziny. W tym czasie rozłożą się wygodnie i przyjmą bierną postawę względem rozgrywającej się akcji. Jedynym wyjątkiem będzie krótki wojenny epizod – ot Emilio przybył pod mury Neapolu ze swoją armią, aby siłą zmusić Partenope do małżeństwa. Jednak muzyka rozprawia się z awanturnikiem w około pięć minut, więc szybko wracamy do miłosnych uniesień włoskiego dworu. Arsace miota się pomiędzy królową, a księżniczką, Armindo wzdycha potajemnie do Partenope, Rosmira stopniowo odkrywa niechlubną przeszłość Arsace, a czym się to kończy? W sposób przewidywalny, ale dziwnie satysfakcjonujący dla słuchającego – Partenopa wybrała jednak Armida, a Arsace zdecydował się wrócić do Rosmiry, która w międzyczasie zdążyła przebaczyć mu dawne przewinienia, Emilio natomiast uświadomił sobie, że na pierwszą randkę lepiej przyjść z kwiatami niż z wojskiem.
Z Neapolu wracamy do Katowic i do sali koncertowej, która w inscenizacji Sophie Daneman zyskała kilka dodatkowych obiektów. Estrada została zaaranżowana na szachownicę, gdzie w jednym kącie stał pionek, w drugim dwie duże kostki do gry, a także dwa krzesełka ogrodowe, jedno zwyczajne, drugie w typie „karny jeżyk”, na którym z dziecinną obrazą zasiadł Emilio. Prosta warstwa wizualna podkreślała humorystyczne elementy libretta i partytury. Z bardziej wyrazistych momentów należy wyróżnić pokaz sił przed wcześniej wspomnianą ekspresową bitwą. Wykorzystane zostały w nim pluszowe kostki, jedna z łatwością podrzucana przez Emilia, druga przesuwana ogromnym wysiłkiem czterech par rąk dworu neapolitańskiego (Partenope oczywiście przyjęła funkcję nadzorującej). Podobnych zabiegów było jeszcze kilka (np. trening bokserski przed finałowym pojedynkiem Arsace i Eurimene), jednak – jak to w wersjach poł-scenicznych – inscenizacja jako całość stanowiła tylko delikatną aluzję do wydarzeń scenicznych, pozwalając muzyce objąć pierwszoplanową rolę.
Legendarny zespół muzyki dawnej Les Arts Florissants pod batutą Paula Agnew zabrzmiał niczym dobrze naoliwiona maszyna. Problematyczna kwestia doboru temp została przez muzyków przeskoczona bez większych problemów, fraza oddychała pełną piersią, a przyjemność w prowadzeniu orkiestry odbijała się od dyrygenta, docierając do najdalszych rzędów sali. Wokaliści również stanęli na najwyższym poziomie wykonawczym. Hugh Cutting (Arsace) pokonywał z łatwością zarówno szerokie frazy Dimmi, pietoso ciel, jak i gwałtowne koloratury Furibondo spira il vento. Anna Vieira Leite (Partenope) oraz Helen Charlston (Rosmira/Eurimene) bawiły się swoimi ariami, konkurując między sobą, która lepiej odda charakterne bohaterki Haendla. Spór skończył się spektakularnym zwycięstwem sopranistki, która wymierzyła siarczysty policzek Cuttingowi. Co prawda okrzyki gniewu z czasem zaczęły być wtórne, jednak można to wybaczyć wykonawczyniom o głosach tak pasujących do oper barokowych. Ich wokal może nie sprawi, że kryształowe kieliszki będą pękały w rękach, jednak lekkość w prowadzeniu najtrudniejszych fraz przekonuje mnie o wiele bardziej niż ekstatyczne rossiniowskie koloratury. Pozostali wykonawcy tj. Timothy Morgan (Armindo), Jacob Lawrence (Emilio) i Matthieu Walendzik (Ormonte) byli dobrzy, chociaż w kontekście wcześniejszej trójki wypadali raczej blado. Szczególnie in minus wyszedł Walendzik, którego mocny i ciemny głos pasował raczej do wagnerowskiego świata germańskich mitów niż do uroczej Partenope, w której nie trzeba przecież przedzierać się przez ogromne masy orkiestry mistrza z Bayreuth.
Dobrą decyzją było okrojenie drugiego i trzeciego aktu. Mniej interesujące wątki zostały pominięte, akcja toczyła się wartko, najtrudniejsze karty partytury zostały pokonane w spektakularny sposób. A na zakończenie lekcja na przyszłość – brać jak najbliższe miejsca w sali koncertowej NOSPR, w szczególności na wydarzeniach z muzyką dawną. Siedząc w amfiteatrze pod balkonem niektórych dźwięków należało się domyślać. Dopiero po zmianie miejsca na kilka rzędów przed estradą można było doświadczyć całego wykonawczego kunsztu. Co prawda mówi się, że cisza jest najpiękniejszą muzyką, ale kwestie jej percypowania zostawmy muzyce współczesnej.